Ilość spraw do przejrzenia, sprawdzenia i obejrzenia i zaakceptowania jest bezbrzeżna.
Latam po mieście jak helikopter. Od hurtowni do hurtowni. Od centrum łazienek do centrum kamienia.
Święty spokój zaczyna się doceniać w momencie, kiedy go już nie ma.
Jednocześnie trzeba podjąć dziesiątki decyzji i nigdy nie wiadomo czy ta podjęta jest właściwa.
Wczoraj MMŻ przeżył krótkie załamanie. Jeżeli my siedem dni wybieramy kaloryfery, to co będzie przy płytkach do łazienki.
Dla odzyskania równowagi psychicznej najpierw zrobiliśmy sobie po drinku a potem przerzucili na tematy bardziej miękkie czyli kanapy.
To był ślepy zaułek. Porzuciliśmy go bez żalu, bo od postawienia kanapy w kącie dzieli nas jakieś kilkadziesiąt metrów kwadratowych kafli, kilka setek metrów kabli i przewodów i jeszcze ze dwa kontenery na gruz. O stratach finansowych i uszczerbku na nerwach nie wspomnę.
Tu mała dygresja. Jeżeli chcecie poznać całą prawdę o czyimś związku, postawcie go przed zadaniem zbudowania domu, remontu bądź jego urządzenia.
Wyszliśmy zwycięsko z czterech takich prób. Ale to nie znaczy, że z czasem jest łatwiej. Żadna z naszych inwestycji nie odbywała się w zgodzie i ciszy. Nigdy tyle się nie kłóciliśmy jak przy wyborze koloru ścian.
Każde z nas miało swoje priorytety i silne postanowienie trwania na z góry ustalonej pozycji. Wiedzieliśmy czego na pewno nie chcemy i co jest absolutną koniecznością. Tyle, że każde chciało czegoś innego.
Ja widziałam jasne wnętrza, mój mąż ciemne. Ja kuchnię rustykalną, on laboratoryjną. Ja ceglaną ścianę, MMŻ na dźwięk słowa "cegła" dostawał dreszczy.
Niczego nie chcieliśmy wspólnie.
Teraz jest podobnie, próba przeforsowania zielonej sypialni spowodowała, że nalałam sobie kolejnego drinka.
Potem wizja zielonej nocy nie wydawała mi się taka straszna.
Prace w naszym przyszłym lokum trwają.Opisując jego stan mogę się powołać na podobieństwa historyczne i mogę śmiało powiedzieć, że mam domu plener do filmu o powstaniu warszawskim. Chociaż jakiś obraz post apokaliptyczny też można by w nim nakręcić.
Sterty gruzu, tu dziura, tam dziura, tu zburzona ściana a tam rozebrany parkiet. Pod ścianą rusztowanie a na środku kilometry rur.
W samym centrum czegoś, co kiedyś było salonem, zakurzona jak wykopalisko na Saharze, stoi piękna niegdyś, pluszowa, zielona kanapa. Taki łącznik życia przed i życia po (remoncie oczywiście).
Ostateczne rozstanie z nią będzie pierwszym krokiem do nowego rozdziału. Póki co, stoi jak żona Lota, przykryta coraz grubszą warstwą pyłu.
Sąsiedzi nas nie lubią. Też nie lubiłabym ciągłego kurzu na korytarzu i nieustających odgłosów kucia.
Nie wiem, czy to z powodu naszego remontu, ale zamknęli nam śmietnik. Oczywiście, o potrzebie posiadania klucza zapomniano nas poinformować.
Kontener na nasz gruz, natomiast, okoliczna społeczność potraktowała jako dobro wspólne. Stary telewizor, karton wielkości szybowca, jakieś szmaty znalazły swój azyl w naszym kontenerze. Stara dobra zasada Kalego ma się dobrze.
W amerykańskich filmach widziałam, że nowych sąsiadów wita się ciastem. U nas podrzuca im się śmieci i pisze donosy do wydziału architektury.
Co kraj, to obyczaj.
P.S.
Nie wiem czy straszyć was dokumentacją, ale co tam... Popatrzcie sobie jak u nas wygląda.
To ogólny widok na naszą przyszłość.
A to coś podobno będzie naszą łazienką.
Hoho, lazienka piekna! A cegly jakie fajne! Moze lazienka z cegiel?
OdpowiedzUsuńA propos amerykanskich sasiadow i ciasta, to tylko przychodzi mi na mysl Desperate Housewives. Tam moze i witalo sie sasiadow ciastem, ale co sie dzialo potem... Ojeja.
Zapowiada się interesująco....;))
OdpowiedzUsuń