W najśmielszych przypuszczeniach nie spodziewałam się, że będę się zajmować murarką. Jednak potrzeba matką wynalazków.
Nie wiem czy pamiętacie moją ścianę
w łazience. Białą i czystą ale mimo tych zalet nieco niepełną.
Łazienka dziś jest już praktycznie
gotowa. Jednak brak drzwi powoduje, że nadaje się na razie tylko do
oglądania.
A jest co oglądać.
Ilość koncepcji jak zagospodarować
białą ścianę zapełniłaby spory zeszyt. I każdy z pomysłów
pozostawiał niedosyt. Ciągle nie byłam pewna efektu końcowego.
Aż pewnej nocy mnie olśniło: cegła!
To jest to!
Następnego dnia rano wzięłam się
się za teorię. Wydawało się, że położenie ceglanej licówki
nie jest zbyt skomplikowanym procesem. Brak umiejętności nadrobię
entuzjazmem.
Pierwsze schody zaczęły się przy
liczeniu.
Jak policzyć metry kwadratowe?
Tylko bez uśmiechów politowania.
Ostatnio metry kwadratowe liczyłam w liceum.
Teraz liczyłam z dziesięć razy a
potem ruszyłam na poszukiwania cegły.
Ostrołęka? Za daleko.
Poznań? Odpada z tych samych względów.
Nie wiedziałam, że tyle osób zajmuje
się krojeniem cegły na plasterki.
Po godzinie wiedziałam ile kosztuje
metr cegły, jakich środków muszę użyć do klejenia i co z nią
zrobić by ją zakonserwować.
Pozostało znaleźć tych, co kroją w
miarę blisko mojej ściany. Muszę ją przecież przywieźć.
Nie zdawałam sobie sprawy ile waży
jedna paczka. Sądząc po lekkości z jaką jak chłopaki wnosili 7
paczek do mojego autka, nie spodziewałam się kłopotów.
Ha, ha, ha.
Nieco zaskoczyło mnie, że taka mała
paczuszka jest tak ciężka. A jedna paczka to 20 kg.
Jakoś tę pierwszą zatargałam na
pierwsze piętro. Drugą wciągnęłam niejako z rozpędem. Trzecia
pokonała mnie na półpiętrze.
I wtedy pojawiła się pomoc. Nie
mówcie, że nie ma szczęśliwych zbiegów okoliczności. Mój anioł
stróż miał minę wartą wszystkich czekolad świata. A co
ważniejsze wtargał cegły do domu.
Potem zaczęło się dobieranie cegieł.
Kupić materiał to dopiero początek.
Postanowiłam ułożyć sobie cegły
tak by wyglądały perfekcyjnie. Czyli folia na podłogę i układamy
ceglane puzzle.
Tu pierwsza ważna uwaga:
przyglądajcie się pakowaniu cegieł. Najlepiej, wybierajcie je do
pudła sami. W przeciwnym razie może się okazać, że kupiliście
pół kota w worku.
W moim przypadku okazało się, że po
pierwsze spora cześć cegieł jest połamana. Po drugie ogromna
ilość pokryta tynkiem a dwie paczki kryły w sobie mokrą cegłę.
Czyżby pierwszy kryzys?
Szpachla i szczotka i wzięłam się za
czyszczenie.
Ale sobie wymyśliłam zabawę!
Po trzech godzinach pierwsze cztery
rzędy były ułożone na podłodze.
Nadszedł czas przeniesienia ich na
ścianę, zagruntowaną ścianę. Tak, tak, moi drodzy, ścianę
trzeba zagruntować, by cegła nie spłynęła z niej jak śnieg w
maju z Kasprowego.
Mój pomocnik, który od pierwszego
dnia remontu był świadkiem wszystkich czynności zamieniających
stare na nowe, patrzył na mnie jak na kosmitę.
No, bo po co było tę ścianę
wygładzać, szlifować, tynkować i malować na błysk, skoro teraz
wszystko to zostanie zniweczone emulsją gruntującą.
Niby racja, ale skąd ja miałam
miesiąc temu wiedzieć, że wyśni mi się ceglana ściana w
łazience?
Pogoniłam chłopa do zakładania
młynka pod zlewem i wzięłam się za pędzel.
Gruntowanie poszło gładko. Ot,
kilkadziesiąt machnięć pędzlem, kilka godzin na wyschnięcie i
mogłam się zabrać za klejenie.
Tu ważna druga uwaga:
bardzo ważny jest klej, którym będziecie kleić cegły na ścianę.
Przetestowałam dwa i drugi okazał się porażką. Przy każdej
cegle musiałam czekać z 10 minut na przytwierdzenie.
Polecam
Montagefix – W, firmy Den Braven, który polecił mi facet od
cegły. Sprawdził się genialnie (klej, nie facet).
Gdybym
miała doświadczenie w klejeniu, pewnie starczyłoby go na ścianę
trzy razy większą niż moja, ale ja smarowałam tak obficie, jakby
od tego miało zależeć moje życie, więc kleju mi brakło.
To co
kupiłam było tragiczne. Kto wie jak skończyła by się moja
przygoda z murarką, gdybym od razu miała do dyspozycji tylko ten
bubel. Pewnie rzuciłabym robotę przy drugiej cegle.
tu pusta jeszcze ściana
Tu pierwsze trzy rzędy
zdecydowanie minęłam półmetek
Po siedmiu godzinach ściana prezentowała się tak:
skończone
Towarzyszący mi pomocnik co chwila zerkał do łazienki i pytał czy ściana jeszcze się trzyma.
Przy
tak budującym podejściu, nie pozostało mi nic innego jak tylko
pozbierać zabawki i iść do domu.
Ściana
na razie tkwi w stanie niezmienionym a fugowanie mogę zacząć
dopiero za jakiś czas.
Jak
myślicie o czym śniłam tamtej nocy? O tym, że cegły miałam
wszędzie, tylko nie na ścianie.
Następnego
ranka okazało się, że nic się nie zmieniło. Cegły nie drgnęły
ani o milimetr i potraktowałam to jak dobry omen.
Zresztą,
ściana nawet w tak nieskończonej postaci, dla mnie była
zachwycająca.
Nie
wiem, czy moje samozaparcie, czy jakieś ludzkie uczucia czy może
prozaiczne wyrzuty sumienia spowodowały, że mój towarzysz
remontowy przytargał worek zaprawy do fugowania i zręcznym ruchem
zrobił mi wiadro pięknej, piaskowej mazi.
W
swoich naiwnych wyobrażeniach widziałam fugowanie jako odprężający
proces, któremu towarzyszy muzyka łatwa, lekka i przyjemna.
Opracowałam
sobie przyrząd, który jak mi się wydawało, załatwi fugowanie za
mnie. W końcu wypełnianie szpar między cegłami jest podobne do
nadziewania kremem eklerków. Tak myślałam.
Kolejny
błąd.
Fuga
albo wylewała się niczym nie skrępowana, albo stawiała tępy opór
i za nic nie dawała się wycisnąć.
Siedziałam
na podłodze w łazience, próbując wpakować zaprawę między cegły
i klęłam jak szewc.
O
muzyczce, a tym bardziej lekkiej i przyjemnej w ogóle nie było
mowy.
W
akcie desperacji porzuciłam wszelkie narzędzia i nabrałam masy do
ręki. Trochę to przypominało zabawę mokrym piaskiem na plaży,
ale praca posuwała się wolniutko do przodu.
I tu
na scenę znów wkracza mój pomocnik i jego kłapouchowatość.
Dlaczego
„kłapouchowatość”? To od Kłapouchego z Kubusia Puchatka. On
też wszędzie wietrzył nieszczęście.
Mój
Kłapouchy stanął w drzwiach, popatrzył na mnie i wymruczał: hm,
gołymi rękami? W tym jest wapno....
Wapno!!!
Rękawiczki? Do głowy by mi nie wpadło w tym kotle, że mogę je
założyć. Teraz już było za późno.
Fuga
co miała zjeść z moich dłoni, to zjadła.
Moje
wrzaski przybrały na sile.
Chcecie
wiedzieć jak to się skończyło?
Porzuciłam
moją ścianę, zostawiając w łazience pole bitwy zasłane
szpachlami, wyciskaczami do fugi, fugą, wiadrami, nożykami,
szmatami i moją rozpaczą.
Z
podkulonym ogonem, świadoma porażki, porzuciłam plac budowy.
Przespałam
się z problemem, opracowałam z sześć metod wyjścia z kryzysowej
sytuacji i wróciłam na miejsce zbrodni z głębokim przekonaniem,
że byle ściana mnie nie pokona.
Wchodzę
do łazienki...a tam fuga jak malowanie. Położona równiutko,
dokładnie tak, jak sobie wymyśliłam.
Krasnoludki?
Niewidzialna Ręka? Czary Mary?
Nic
tych rzeczy. To Kłapouchy, nie mogąc słuchać moich przekleństw
położył fugę jednym palcem.
Nie
wiedziałam, że jest taki delikatny.
Ściana
jest gotowa. Nie odpadła, nie spłynęła. Jeżeli przez tydzień
wytrwa w tym nieskończenie pięknym stanie, wezmę się za jej
oczyszczenie a potem impregnowanie.
A
jeśli chcecie sobie zafundować ceglaną ścianę, służę wszelaką
pomocą. W końcu jestem już doświadczonym fachowcem w kładzeniu
cegły:))