Skończył się romantyzm, zaczął się
realizm. Póki zastanawialiśmy się gdzie będzie kuchnia lub jaki
zobaczymy widok z okien sypialni było romantycznie. Nawet niezbyt
tajemnicze zniknięcie koparki można było rozpatrywać w
kategoriach „przygoda”.
Teraz na scenę wkroczyła
rzeczywistość. Lista dokumentów, które dają początek naszej
chatce zaczyna się od mapek. Wyjazd do odpowiedniego organu stał
się koniecznością.
Lepsza jestem w romantyzmie niż
realizmie.
Na razie konieczność zawiodła mnie
do Gminy. Ilość zezwoleń i wniosków na razie nie jest imponująca
ale to nie znaczy, że schody się nie rozpoczęły. Pierwszy odcinek
ma tytuł : Zezwolenie na zjazd z drogi publicznej.
Nasz kawałek
podłogi leży z dala od dróg, które wyglądałyby na publiczne.
Nie dajcie się jednak zwieść pozorom. To, że nawierzchnią jest
urocza trawa, na środku rosną krzewy bzu a w samym centrum pyszni
się ponad stuletnia lipa, nie znaczy, że droga nie jest publiczna.
Jest jak najbardziej własnością gminy. I jeśli chcesz z tej
drogi zjechać do siebie musisz wypełnić stosowny wniosek, dołączyć
mapkę i dowód na to, że w ogóle możesz marzyć o zjedzie czyli
jakiś akt własności. Niestety administrację mamy rozbudowaną.
Płacić jej trzeba, więc stosowny wniosek musi być również
okupiony stosowną opłatą. Tym razem 82 zł.
Człowiek, który jest w mojej gminie
odpowiedzialny za tego typu papierki pozbył się mnie z szybkością
światła. Stwierdził, że moja droga jest powiatowa a nie gminna, a
to zupełnie inna para butów. Pokiwałam głową, podziękowałam za
informację i nagle mnie olśniło.
Jaka powiatowa?! Całość ulicy jak
najbardziej należy do powiatu, ale zapomniany przez urzędy, Boga i
ludzi kawałek polnej ścieżki jest jak najbardziej gminny.
Popędziłam do urzędnika, żeby sprawę wyprostować, ale ten
zniknął z urzędu. Niezbyt ufam swojej pamięci, więc sprawdzenie
faktu powiatowości lub gminności mojej drogi odbyło się dopiero
po powrocie do domu. Miałam rację. Marna satysfakcja skoro do
urzędu daleko. Czyli czeka mnie kolejna wizyta w jednej sprawie.
Punkt drugi to wniosek o warunki wodne.
Tu sprawa była prostsza. Tu okazało się ile może sprawić
życzliwy urzędnik. Początek nie zapowiadał się obiecująco, bo
kierownika nie było. Miejsce eksponowane zajmował jakiś młody
człowiek, który na mój widok wyraźnie się przestraszył.
Potem było tylko lepiej. Młody
człowiek poprosił o numer mojego telefonu i obiecał zadzwonić.
Kiedy faktycznie zadzwonił nie wierzyłam własnym uszom. Przez
telefon dowiedziałam się, że potrzebuję na razie wniosku o
zapotrzebowaniu na wodę na czas budowy. Do tego powinnam mieć mapkę
i jakiś dokument własności. Obiecano mi, że sprawa zostanie
załatwiona od ręki. Co więcej, kierownik zostawił swój numer
telefonu w razie jakichkolwiek wątpliwości. Czyli można i tak.
W kolejce czeka mnie wycieczka do
zakładu energetycznego. W jakim celu? A jakim by innym jeśli nie
z wnioskiem. Tym razem o przyłączenie linii. Znów jest potrzebna
mapka, akt własności i tajemniczo skonstruowany wniosek. Dobrze, że
architekt wie o co w tych symbolach chodzi.
jesień wkroczyła na salony
Witaj Limonko :)
OdpowiedzUsuńGdy przeczytałam Twój post zaraz dwie sprawy stanęły mi przed oczami:
1)niedawne nasze bieganie po urzędach, które najszybciej jak się da wypchnęłam z pamięci 2)jednocześnie poczułam ogromne zapotrzebowanie społeczeństwa na Pannę Lemon /z filmu o Herkulesie Poirot :)/ która sprawy papierkowe miała w małym paluszku :DDD
Życzę aby teraz było już tylko lepiej :)
Witaj Limonko,:)))mnie ten problem nie dotyczy, bo mieszkam w mieszkaniu, ale wiem ile formalności i ile trzeba się nachodzić aby załatwić pozwolenia itp?Ile trzeba się nachodzić , naprosić. Życzę Ci powodzenia i sil i wszystkiego dobrego....i, żeby było tylko lepiej.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńUrzednik to taki maly magnat w obrebie swojego biurka. I jak ze wszystkimi magnatami - trudno do niego dotrzec, ale jak juz sie uda to wszystko jest latwiejsze ;)
OdpowiedzUsuń