poniedziałek, 18 kwietnia 2016

To jeszcze nie koniec czyli niektórzy są niepoprawni

























Winna jestem ostatniego wpisu na moim remontowo budowlanym blogu.
Czas aby podsumować ostatnie trzy lata.
Straciłam mnóstwo nerwów. Nabyłam kilka średnio pożytecznych umiejętności jak np. kładzenie ceglanej licówki. Utwierdziłam się w przekonaniu, że wiara niekoniecznie czyni cuda a wiara w fachowca to delikatnie mówiąc „naiwność”.
Dowiedziałam się, że nawet znając kogoś trzydzieści lat, można zostać zaskoczonym jego spojrzeniem na barwy. Uzmysłowiłam sobie, że ludzie różnią się od siebie krańcowo.
To doprowadziło mnie do filozoficznych wniosków, że wojny są jednak typowym sposobem na rozwiązywanie konfliktów i dziwnym jest to, że jeszcze jako gatunek istniejemy.
Doszłam do wniosku, że mimo powyższych refleksji, jestem bytem na wskroś pokojowym a umiejętność zręcznej manipulacji opanowałam do perfekcji.
Wylałam pół wiaderka łez. Dwa razy straciłam skórę na rękach Z piętnaście razy znalazłam się na skraju załamania nerwowego. Cztery razy wybierałam się do adwokata, złożyć papiery rozwodowe(ale nie doszłam).
Raz prawie się wyprowadziłam, porzucając MMŻ z jego optymizmem.
By być sprawiedliwą, przeżyłam też chwile uniesienia, kiedy pojawiła się ściana w łazience i wzruszenia, kiedy odkryliśmy kawałek gazety z końca XIX wieku na ścianie naszej sypialni.
Przybyło mi siwych włosów, zepsułam sobie lewy bark (kto wie, może wnosząc paczki cegieł?) i postawiłam na swoim.
Odgrażałam się, że we wrześniu z drzwiami czy bez, wprowadzam się z całym majdanem. I tak się stało.
Przez dwa miesiące mieszkaliśmy bez drzwi do łazienki.

























Po tygodniu przestało to nam przeszkadzać. Ale gości trudno było przyjmować. Tym bardziej, że łazienkę, z całym jej wnętrzem widać z każdego kąta zarówno kuchni, jak i salonu.
Dziś drzwi już są. Co więcej, łazienka jest najbardziej skończonym pomieszczeniem w domu.
Kuchnia też ma się nieźle i po siedmiu miesiącach aktywnego jej używania, mogę powiedzieć, że to kuchnia idealna. Nic bym w niej nie zmieniła, choć na jedną półeczkę czekam do dziś nie tylko ja, ale wszystkie moje miedziane garnki.

























Na razie kamufluję kable wystające ze ściany okolicznościowymi ozdobami. A to z liści jesienią, a to z choinki zimą lub z wikliny i piór w okolicach Wielkiejnocy.
Mój stół marzeń ciągle takim pozostaje, ale MMŻ twierdzi, że co nagle to po diable.
Przedpokój wygląda nieźle, choć brak szafki i czegoś do siedzenia przy ubieraniu butów zaczyna mnie wkurzać.




Dojrzewam, dojrzewam a potem biorę sprawy z swoje ręce.
Sypialnia jest tworem skończonym, chociaż może jakieś dywaniki pod nogi byłby miłym akcentem. Może też nieduże siedzisko przed łóżkiem? Ale tu nie będę się upierać.


Najgorzej sprawa ma się z gabinetem czyli biblioteką.
Nadzieja, że książki, płyty i kto wie co jeszcze znajdzie nareszcie swoje miejsce na półkach pozostaje na razie nadzieją. Plany są, ale do odtrąbienia finiszu jeszcze daleko.
Kartony, które zwozimy, rosną jak wieżowce w pokoju a te, otwierane, są jak loteria. Co trafimy tym razem? Pamiątki z podróży czy może szklanki do piwa? Kolekcja Matrixa czy zbiór kamieni Młodszej?
Pamiętajcie by opisać swoje skarby (ja to zrobiłam), ponumerować (to też zrobiłam), założyć folder w komputerze (a jakże, to też mi się udało), a potem przenieść kopię do chmury (i tu nastąpił problem, bo samozaparcia starczyło mi tylko na 60 pierwszych kartonów). I innym przypadku będziecie mieli zgadywankę, jeśli wasz komputer umrze nieoczekiwanie I raczej będzie bliższa irytacji niż ekscytacji.
Mieszka się super. Świadomość, że nigdzie nie muszę się wyprowadzać, i że już nareszcie jestem u siebie osładza mi wszelkie gorzkie pigułki jak nie przykręcone listwy, brak kawałka sufitu czy nie zatynkowane okna.
Nie można mieć wszystkiego. Przede mną jeszcze z kilkanaście (co najmniej, mam nadzieję) lat życia, może zdążę się doczekać osłonek na zawiasy w oknach.
Na razie pokażę wam stan dzisiejszy naszego lokum. Jeśli coś się zmieni, czytaj: pojawi, na pewno do was wrócę.



















Od przyszłego tygodnia optymistycznie zaczynam remont Domu na końcu.
Zanim dobrze się zastanowiłam, już umawiałam fachowców do wymiany kafelek i kładzenia gładzi. Coś z moją głową jest nie tak. Zamiast teraz leżeć i napawać się świętym spokojem, ja znów pakuję się kurz i pył.
A może niektórzy tak mają?

Trzymajcie się ciepło, bo w końcu to wiosna!

sobota, 26 września 2015

Ceglana ściana czyli zrób to sam



W najśmielszych przypuszczeniach nie spodziewałam się, że będę się zajmować murarką. Jednak potrzeba matką wynalazków.
Nie wiem czy pamiętacie moją ścianę w łazience. Białą i czystą ale mimo tych zalet nieco niepełną.
Łazienka dziś jest już praktycznie gotowa. Jednak brak drzwi powoduje, że nadaje się na razie tylko do oglądania.
A jest co oglądać.
Ilość koncepcji jak zagospodarować białą ścianę zapełniłaby spory zeszyt. I każdy z pomysłów pozostawiał niedosyt. Ciągle nie byłam pewna efektu końcowego.
Aż pewnej nocy mnie olśniło: cegła! To jest to!
Następnego dnia rano wzięłam się się za teorię. Wydawało się, że położenie ceglanej licówki nie jest zbyt skomplikowanym procesem. Brak umiejętności nadrobię entuzjazmem.
Pierwsze schody zaczęły się przy liczeniu.
Jak policzyć metry kwadratowe?
Tylko bez uśmiechów politowania. Ostatnio metry kwadratowe liczyłam w liceum.
Teraz liczyłam z dziesięć razy a potem ruszyłam na poszukiwania cegły.
Ostrołęka? Za daleko.
Poznań? Odpada z tych samych względów.
Nie wiedziałam, że tyle osób zajmuje się krojeniem cegły na plasterki.
Po godzinie wiedziałam ile kosztuje metr cegły, jakich środków muszę użyć do klejenia i co z nią zrobić by ją zakonserwować.
Pozostało znaleźć tych, co kroją w miarę blisko mojej ściany. Muszę ją przecież przywieźć.
Nie zdawałam sobie sprawy ile waży jedna paczka. Sądząc po lekkości z jaką jak chłopaki wnosili 7 paczek do mojego autka, nie spodziewałam się kłopotów.
Ha, ha, ha.
Nieco zaskoczyło mnie, że taka mała paczuszka jest tak ciężka. A jedna paczka to 20 kg.
Jakoś tę pierwszą zatargałam na pierwsze piętro. Drugą wciągnęłam niejako z rozpędem. Trzecia pokonała mnie na półpiętrze.
I wtedy pojawiła się pomoc. Nie mówcie, że nie ma szczęśliwych zbiegów okoliczności. Mój anioł stróż miał minę wartą wszystkich czekolad świata. A co ważniejsze wtargał cegły do domu.
Potem zaczęło się dobieranie cegieł. Kupić materiał to dopiero początek.
Postanowiłam ułożyć sobie cegły tak by wyglądały perfekcyjnie. Czyli folia na podłogę i układamy ceglane puzzle.
Tu pierwsza ważna uwaga: przyglądajcie się pakowaniu cegieł. Najlepiej, wybierajcie je do pudła sami. W przeciwnym razie może się okazać, że kupiliście pół kota w worku.
W moim przypadku okazało się, że po pierwsze spora cześć cegieł jest połamana. Po drugie ogromna ilość pokryta tynkiem a dwie paczki kryły w sobie mokrą cegłę. Czyżby pierwszy kryzys?
Szpachla i szczotka i wzięłam się za czyszczenie.
Ale sobie wymyśliłam zabawę!
Po trzech godzinach pierwsze cztery rzędy były ułożone na podłodze.
Nadszedł czas przeniesienia ich na ścianę, zagruntowaną ścianę. Tak, tak, moi drodzy, ścianę trzeba zagruntować, by cegła nie spłynęła z niej jak śnieg w maju z Kasprowego.
Mój pomocnik, który od pierwszego dnia remontu był świadkiem wszystkich czynności zamieniających stare na nowe, patrzył na mnie jak na kosmitę.
No, bo po co było tę ścianę wygładzać, szlifować, tynkować i malować na błysk, skoro teraz wszystko to zostanie zniweczone emulsją gruntującą.
Niby racja, ale skąd ja miałam miesiąc temu wiedzieć, że wyśni mi się ceglana ściana w łazience?
Pogoniłam chłopa do zakładania młynka pod zlewem i wzięłam się za pędzel.
Gruntowanie poszło gładko. Ot, kilkadziesiąt machnięć pędzlem, kilka godzin na wyschnięcie i mogłam się zabrać za klejenie.
Tu ważna druga uwaga: bardzo ważny jest klej, którym będziecie kleić cegły na ścianę. Przetestowałam dwa i drugi okazał się porażką. Przy każdej cegle musiałam czekać z 10 minut na przytwierdzenie.
Polecam Montagefix – W, firmy Den Braven, który polecił mi facet od cegły. Sprawdził się genialnie (klej, nie facet).
Gdybym miała doświadczenie w klejeniu, pewnie starczyłoby go na ścianę trzy razy większą niż moja, ale ja smarowałam tak obficie, jakby od tego miało zależeć moje życie, więc kleju mi brakło.
To co kupiłam było tragiczne. Kto wie jak skończyła by się moja przygoda z murarką, gdybym od razu miała do dyspozycji tylko ten bubel. Pewnie rzuciłabym robotę przy drugiej cegle.





tu pusta jeszcze ściana

 Tu pierwsze trzy rzędy

 zdecydowanie minęłam półmetek

Po siedmiu godzinach ściana prezentowała się tak:

skończone


Towarzyszący mi pomocnik co chwila zerkał do łazienki i pytał czy ściana jeszcze się trzyma.
Przy tak budującym podejściu, nie pozostało mi nic innego jak tylko pozbierać zabawki i iść do domu.
Ściana na razie tkwi w stanie niezmienionym a fugowanie mogę zacząć dopiero za jakiś czas.
Jak myślicie o czym śniłam tamtej nocy? O tym, że cegły miałam wszędzie, tylko nie na ścianie.
Następnego ranka okazało się, że nic się nie zmieniło. Cegły nie drgnęły ani o milimetr i potraktowałam to jak dobry omen.
Zresztą, ściana nawet w tak nieskończonej postaci, dla mnie była zachwycająca.

Nie wiem, czy moje samozaparcie, czy jakieś ludzkie uczucia czy może prozaiczne wyrzuty sumienia spowodowały, że mój towarzysz remontowy przytargał worek zaprawy do fugowania i zręcznym ruchem zrobił mi wiadro pięknej, piaskowej mazi.
W swoich naiwnych wyobrażeniach widziałam fugowanie jako odprężający proces, któremu towarzyszy muzyka łatwa, lekka i przyjemna.
Opracowałam sobie przyrząd, który jak mi się wydawało, załatwi fugowanie za mnie. W końcu wypełnianie szpar między cegłami jest podobne do nadziewania kremem eklerków. Tak myślałam.
Kolejny błąd.
Fuga albo wylewała się niczym nie skrępowana, albo stawiała tępy opór i za nic nie dawała się wycisnąć.
Siedziałam na podłodze w łazience, próbując wpakować zaprawę między cegły i klęłam jak szewc.
O muzyczce, a tym bardziej lekkiej i przyjemnej w ogóle nie było mowy.
W akcie desperacji porzuciłam wszelkie narzędzia i nabrałam masy do ręki. Trochę to przypominało zabawę mokrym piaskiem na plaży, ale praca posuwała się wolniutko do przodu.
I tu na scenę znów wkracza mój pomocnik i jego kłapouchowatość.
Dlaczego „kłapouchowatość”? To od Kłapouchego z Kubusia Puchatka. On też wszędzie wietrzył nieszczęście.
Mój Kłapouchy stanął w drzwiach, popatrzył na mnie i wymruczał: hm, gołymi rękami? W tym jest wapno....
Wapno!!! Rękawiczki? Do głowy by mi nie wpadło w tym kotle, że mogę je założyć. Teraz już było za późno.
Fuga co miała zjeść z moich dłoni, to zjadła.
Moje wrzaski przybrały na sile.
Chcecie wiedzieć jak to się skończyło?
Porzuciłam moją ścianę, zostawiając w łazience pole bitwy zasłane szpachlami, wyciskaczami do fugi, fugą, wiadrami, nożykami, szmatami i moją rozpaczą.
Z podkulonym ogonem, świadoma porażki, porzuciłam plac budowy.
Przespałam się z problemem, opracowałam z sześć metod wyjścia z kryzysowej sytuacji i wróciłam na miejsce zbrodni z głębokim przekonaniem, że byle ściana mnie nie pokona.
Wchodzę do łazienki...a tam fuga jak malowanie. Położona równiutko, dokładnie tak, jak sobie wymyśliłam.
Krasnoludki? Niewidzialna Ręka? Czary Mary?
Nic tych rzeczy. To Kłapouchy, nie mogąc słuchać moich przekleństw położył fugę jednym palcem.
Nie wiedziałam, że jest taki delikatny.
Ściana jest gotowa. Nie odpadła, nie spłynęła. Jeżeli przez tydzień wytrwa w tym nieskończenie pięknym stanie, wezmę się za jej oczyszczenie a potem impregnowanie.
To był jeden z genialniejszym moich pomysłów. Zobaczcie sami.



Po fugowaniu i impregnacji

A jeśli chcecie sobie zafundować ceglaną ścianę, służę wszelaką pomocą. W końcu jestem już doświadczonym fachowcem w kładzeniu cegły:))

piątek, 11 września 2015

Obietnice, miraże i duchy czyli zrób to sam



Moją drogę od sprzedaży domu trzy lata temu do powieszenia kapelusza w nowym domu mogę spokojnie i bez przesady nazwać drogą niespełnionych obietnic, niedotrzymanych terminów, odwlekanych decyzji.
Przybyło mi na pewno siwych włosów, zrewidowałam swoje naiwnie optymistyczne sądy o ludzkości i zyskałam pewność, że czego jak czego ale pracy w naszym kraju nie brakuje. Chęci do pracy i owszem, ale pracy absolutnie nie.
Wszystko co mogło w tym czasie pójść nie tak, dokładnie poszło nie tak. Każdy z terminów okazał się czystą abstrakcją a ceny podawane na początku nijak miały się do rachunków końcowych. Nic nie kosztowało mniej, zawsze więcej. Nic nie stało się wcześniej, zawsze później.
Nikt nie zaskoczył mnie pozytywnie, a całą masa tzw”fachowców” rozczarowała.
Począwszy od pań projektantek, które wszystko wiedziały lepiej i każdą moją próbę dorwania się do głosu kwitowały kwaśną miną. Po trzech spotkaniach wiedziałam, że z tego związku nic nie będzie i usiadam nad planowaniem sama.
Skarbem na miarę grobowca Tutenchamona okazał się zaprzyjaźniony fachowiec. Nie dość, że miał głowę na karku, chęć do pracy, to jeszcze kipiał dobrymi pomysłami. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mam do czynienia z fachowcem widmem.
Co prawda miał unikatową zdolność do rozpraszania się innym przedsięwzięciami i znikaniem na pół roku, ale moja wiara w niego była niezachwiana.
Wiecie jak to jest ze zjawami. Pojawiają się i znikają.
Przyszedł jednak moment, kiedy mój fachowiec zniknął na dobre i wcale nie zamierzał wracać, bo już pochłonęło go coś nowego.
Rozumiem, ma facet duszę artysty i niespokojnego ducha. Ale co ja teraz zrobię z rozgrzebanym remontem. Gdzie szukać rozwiązań, które siedziały tylko w głowie artysty widma?
Teoretycznie wszystko wyglądało optymistycznie. I właściwie zmierzało do dobrego punktu czyli przysłowiowego powieszenia kapelusza na wieszaku.
Ale diabeł tkwi w szczegółach. Prysznic nie podłączony, z centralki elektrycznej sterczą kable i tylko geniusz byłby w stanie połączyć ten kabel z tamtym włącznikiem. Półeczka w łazience kłuje palce i grozi kontuzją. Parkiet sterczy w jednym miejscu jak...wykrochmalony kołnierzyk.
Drobiazgi z gatunku: przedłużenie kabli do lamp czy założenie karniszy są niczym w stosunku do podłączenia pralki czy lodówki. No i czeka ściana w łazience. Nie zagospodarowana, czysta, dziewicza. Zupełnie nie taka, jak powinna być.
Nie mówcie mi, że siwe włosy nie są usprawiedliwione.
Ja należę do tego gatunku ludzkości, który nie czeka aż coś za niego zrobią, tylko bierze sprawy w swoje ręce.

I wzięłam.