sobota, 26 września 2015

Ceglana ściana czyli zrób to sam



W najśmielszych przypuszczeniach nie spodziewałam się, że będę się zajmować murarką. Jednak potrzeba matką wynalazków.
Nie wiem czy pamiętacie moją ścianę w łazience. Białą i czystą ale mimo tych zalet nieco niepełną.
Łazienka dziś jest już praktycznie gotowa. Jednak brak drzwi powoduje, że nadaje się na razie tylko do oglądania.
A jest co oglądać.
Ilość koncepcji jak zagospodarować białą ścianę zapełniłaby spory zeszyt. I każdy z pomysłów pozostawiał niedosyt. Ciągle nie byłam pewna efektu końcowego.
Aż pewnej nocy mnie olśniło: cegła! To jest to!
Następnego dnia rano wzięłam się się za teorię. Wydawało się, że położenie ceglanej licówki nie jest zbyt skomplikowanym procesem. Brak umiejętności nadrobię entuzjazmem.
Pierwsze schody zaczęły się przy liczeniu.
Jak policzyć metry kwadratowe?
Tylko bez uśmiechów politowania. Ostatnio metry kwadratowe liczyłam w liceum.
Teraz liczyłam z dziesięć razy a potem ruszyłam na poszukiwania cegły.
Ostrołęka? Za daleko.
Poznań? Odpada z tych samych względów.
Nie wiedziałam, że tyle osób zajmuje się krojeniem cegły na plasterki.
Po godzinie wiedziałam ile kosztuje metr cegły, jakich środków muszę użyć do klejenia i co z nią zrobić by ją zakonserwować.
Pozostało znaleźć tych, co kroją w miarę blisko mojej ściany. Muszę ją przecież przywieźć.
Nie zdawałam sobie sprawy ile waży jedna paczka. Sądząc po lekkości z jaką jak chłopaki wnosili 7 paczek do mojego autka, nie spodziewałam się kłopotów.
Ha, ha, ha.
Nieco zaskoczyło mnie, że taka mała paczuszka jest tak ciężka. A jedna paczka to 20 kg.
Jakoś tę pierwszą zatargałam na pierwsze piętro. Drugą wciągnęłam niejako z rozpędem. Trzecia pokonała mnie na półpiętrze.
I wtedy pojawiła się pomoc. Nie mówcie, że nie ma szczęśliwych zbiegów okoliczności. Mój anioł stróż miał minę wartą wszystkich czekolad świata. A co ważniejsze wtargał cegły do domu.
Potem zaczęło się dobieranie cegieł. Kupić materiał to dopiero początek.
Postanowiłam ułożyć sobie cegły tak by wyglądały perfekcyjnie. Czyli folia na podłogę i układamy ceglane puzzle.
Tu pierwsza ważna uwaga: przyglądajcie się pakowaniu cegieł. Najlepiej, wybierajcie je do pudła sami. W przeciwnym razie może się okazać, że kupiliście pół kota w worku.
W moim przypadku okazało się, że po pierwsze spora cześć cegieł jest połamana. Po drugie ogromna ilość pokryta tynkiem a dwie paczki kryły w sobie mokrą cegłę. Czyżby pierwszy kryzys?
Szpachla i szczotka i wzięłam się za czyszczenie.
Ale sobie wymyśliłam zabawę!
Po trzech godzinach pierwsze cztery rzędy były ułożone na podłodze.
Nadszedł czas przeniesienia ich na ścianę, zagruntowaną ścianę. Tak, tak, moi drodzy, ścianę trzeba zagruntować, by cegła nie spłynęła z niej jak śnieg w maju z Kasprowego.
Mój pomocnik, który od pierwszego dnia remontu był świadkiem wszystkich czynności zamieniających stare na nowe, patrzył na mnie jak na kosmitę.
No, bo po co było tę ścianę wygładzać, szlifować, tynkować i malować na błysk, skoro teraz wszystko to zostanie zniweczone emulsją gruntującą.
Niby racja, ale skąd ja miałam miesiąc temu wiedzieć, że wyśni mi się ceglana ściana w łazience?
Pogoniłam chłopa do zakładania młynka pod zlewem i wzięłam się za pędzel.
Gruntowanie poszło gładko. Ot, kilkadziesiąt machnięć pędzlem, kilka godzin na wyschnięcie i mogłam się zabrać za klejenie.
Tu ważna druga uwaga: bardzo ważny jest klej, którym będziecie kleić cegły na ścianę. Przetestowałam dwa i drugi okazał się porażką. Przy każdej cegle musiałam czekać z 10 minut na przytwierdzenie.
Polecam Montagefix – W, firmy Den Braven, który polecił mi facet od cegły. Sprawdził się genialnie (klej, nie facet).
Gdybym miała doświadczenie w klejeniu, pewnie starczyłoby go na ścianę trzy razy większą niż moja, ale ja smarowałam tak obficie, jakby od tego miało zależeć moje życie, więc kleju mi brakło.
To co kupiłam było tragiczne. Kto wie jak skończyła by się moja przygoda z murarką, gdybym od razu miała do dyspozycji tylko ten bubel. Pewnie rzuciłabym robotę przy drugiej cegle.





tu pusta jeszcze ściana

 Tu pierwsze trzy rzędy

 zdecydowanie minęłam półmetek

Po siedmiu godzinach ściana prezentowała się tak:

skończone


Towarzyszący mi pomocnik co chwila zerkał do łazienki i pytał czy ściana jeszcze się trzyma.
Przy tak budującym podejściu, nie pozostało mi nic innego jak tylko pozbierać zabawki i iść do domu.
Ściana na razie tkwi w stanie niezmienionym a fugowanie mogę zacząć dopiero za jakiś czas.
Jak myślicie o czym śniłam tamtej nocy? O tym, że cegły miałam wszędzie, tylko nie na ścianie.
Następnego ranka okazało się, że nic się nie zmieniło. Cegły nie drgnęły ani o milimetr i potraktowałam to jak dobry omen.
Zresztą, ściana nawet w tak nieskończonej postaci, dla mnie była zachwycająca.

Nie wiem, czy moje samozaparcie, czy jakieś ludzkie uczucia czy może prozaiczne wyrzuty sumienia spowodowały, że mój towarzysz remontowy przytargał worek zaprawy do fugowania i zręcznym ruchem zrobił mi wiadro pięknej, piaskowej mazi.
W swoich naiwnych wyobrażeniach widziałam fugowanie jako odprężający proces, któremu towarzyszy muzyka łatwa, lekka i przyjemna.
Opracowałam sobie przyrząd, który jak mi się wydawało, załatwi fugowanie za mnie. W końcu wypełnianie szpar między cegłami jest podobne do nadziewania kremem eklerków. Tak myślałam.
Kolejny błąd.
Fuga albo wylewała się niczym nie skrępowana, albo stawiała tępy opór i za nic nie dawała się wycisnąć.
Siedziałam na podłodze w łazience, próbując wpakować zaprawę między cegły i klęłam jak szewc.
O muzyczce, a tym bardziej lekkiej i przyjemnej w ogóle nie było mowy.
W akcie desperacji porzuciłam wszelkie narzędzia i nabrałam masy do ręki. Trochę to przypominało zabawę mokrym piaskiem na plaży, ale praca posuwała się wolniutko do przodu.
I tu na scenę znów wkracza mój pomocnik i jego kłapouchowatość.
Dlaczego „kłapouchowatość”? To od Kłapouchego z Kubusia Puchatka. On też wszędzie wietrzył nieszczęście.
Mój Kłapouchy stanął w drzwiach, popatrzył na mnie i wymruczał: hm, gołymi rękami? W tym jest wapno....
Wapno!!! Rękawiczki? Do głowy by mi nie wpadło w tym kotle, że mogę je założyć. Teraz już było za późno.
Fuga co miała zjeść z moich dłoni, to zjadła.
Moje wrzaski przybrały na sile.
Chcecie wiedzieć jak to się skończyło?
Porzuciłam moją ścianę, zostawiając w łazience pole bitwy zasłane szpachlami, wyciskaczami do fugi, fugą, wiadrami, nożykami, szmatami i moją rozpaczą.
Z podkulonym ogonem, świadoma porażki, porzuciłam plac budowy.
Przespałam się z problemem, opracowałam z sześć metod wyjścia z kryzysowej sytuacji i wróciłam na miejsce zbrodni z głębokim przekonaniem, że byle ściana mnie nie pokona.
Wchodzę do łazienki...a tam fuga jak malowanie. Położona równiutko, dokładnie tak, jak sobie wymyśliłam.
Krasnoludki? Niewidzialna Ręka? Czary Mary?
Nic tych rzeczy. To Kłapouchy, nie mogąc słuchać moich przekleństw położył fugę jednym palcem.
Nie wiedziałam, że jest taki delikatny.
Ściana jest gotowa. Nie odpadła, nie spłynęła. Jeżeli przez tydzień wytrwa w tym nieskończenie pięknym stanie, wezmę się za jej oczyszczenie a potem impregnowanie.
To był jeden z genialniejszym moich pomysłów. Zobaczcie sami.



Po fugowaniu i impregnacji

A jeśli chcecie sobie zafundować ceglaną ścianę, służę wszelaką pomocą. W końcu jestem już doświadczonym fachowcem w kładzeniu cegły:))

piątek, 11 września 2015

Obietnice, miraże i duchy czyli zrób to sam



Moją drogę od sprzedaży domu trzy lata temu do powieszenia kapelusza w nowym domu mogę spokojnie i bez przesady nazwać drogą niespełnionych obietnic, niedotrzymanych terminów, odwlekanych decyzji.
Przybyło mi na pewno siwych włosów, zrewidowałam swoje naiwnie optymistyczne sądy o ludzkości i zyskałam pewność, że czego jak czego ale pracy w naszym kraju nie brakuje. Chęci do pracy i owszem, ale pracy absolutnie nie.
Wszystko co mogło w tym czasie pójść nie tak, dokładnie poszło nie tak. Każdy z terminów okazał się czystą abstrakcją a ceny podawane na początku nijak miały się do rachunków końcowych. Nic nie kosztowało mniej, zawsze więcej. Nic nie stało się wcześniej, zawsze później.
Nikt nie zaskoczył mnie pozytywnie, a całą masa tzw”fachowców” rozczarowała.
Począwszy od pań projektantek, które wszystko wiedziały lepiej i każdą moją próbę dorwania się do głosu kwitowały kwaśną miną. Po trzech spotkaniach wiedziałam, że z tego związku nic nie będzie i usiadam nad planowaniem sama.
Skarbem na miarę grobowca Tutenchamona okazał się zaprzyjaźniony fachowiec. Nie dość, że miał głowę na karku, chęć do pracy, to jeszcze kipiał dobrymi pomysłami. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mam do czynienia z fachowcem widmem.
Co prawda miał unikatową zdolność do rozpraszania się innym przedsięwzięciami i znikaniem na pół roku, ale moja wiara w niego była niezachwiana.
Wiecie jak to jest ze zjawami. Pojawiają się i znikają.
Przyszedł jednak moment, kiedy mój fachowiec zniknął na dobre i wcale nie zamierzał wracać, bo już pochłonęło go coś nowego.
Rozumiem, ma facet duszę artysty i niespokojnego ducha. Ale co ja teraz zrobię z rozgrzebanym remontem. Gdzie szukać rozwiązań, które siedziały tylko w głowie artysty widma?
Teoretycznie wszystko wyglądało optymistycznie. I właściwie zmierzało do dobrego punktu czyli przysłowiowego powieszenia kapelusza na wieszaku.
Ale diabeł tkwi w szczegółach. Prysznic nie podłączony, z centralki elektrycznej sterczą kable i tylko geniusz byłby w stanie połączyć ten kabel z tamtym włącznikiem. Półeczka w łazience kłuje palce i grozi kontuzją. Parkiet sterczy w jednym miejscu jak...wykrochmalony kołnierzyk.
Drobiazgi z gatunku: przedłużenie kabli do lamp czy założenie karniszy są niczym w stosunku do podłączenia pralki czy lodówki. No i czeka ściana w łazience. Nie zagospodarowana, czysta, dziewicza. Zupełnie nie taka, jak powinna być.
Nie mówcie mi, że siwe włosy nie są usprawiedliwione.
Ja należę do tego gatunku ludzkości, który nie czeka aż coś za niego zrobią, tylko bierze sprawy w swoje ręce.

I wzięłam.  


niedziela, 19 lipca 2015

Groźby karalne czyli na czym stoimy



















No dobra, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Kwiecień dobrze rokował, bo wydawało się, że wszystko zmierza do optymistycznego finału.
Chłopaki z energią i genialnymi pomysłami pracowali od świtu do nocy nad moimi ścianami i podłogami.
I wydawało się, że momenty zwątpienia mam za sobą, gdy nagle moja ekipa zniknęła.
Zniknęła tylko na cztery dni. Dla mnie był to równo miesiąc.
Czego jak czego ale kilku rzeczy mnie nasz remont nauczył.
Czy czas jest pojęciem bardzo względnym?
Wydawałoby się, że dzień ma obiektywnie 24 godziny, a godzina obiektywne 60 minut. Równie obiektywnie miesiąc ma 30 lub 31 dni a tydzień ma ich siedem.
Ludzkie podejście do tych kategorii jest nieco inne. Jutro znaczy za cztery dni a cztery dni oznaczają tydzień.
Do sposobu prowadzenia prac w moim domu najlepiej pasowałaby słowo „manana”.

Kiedy nieoczekiwanie szklarz zgodnie z obietnicą założył szybę prysznicową we wtorek, aż chciałam go uściskać z radości. To można się zobowiązać i dotrzymać słowa?

Byłabym niesprawiedliwa, gdybym powiedziała, że nic się nie dzieje. Dzieje się, dzieje. Tylko w tempie z innej galaktyki.
Była chyba taka książka Snerga Wiśniewskiego Nagi cel. Tam dwa światy działały w dwóch wymiarach czasowych. I moja ekipa jest z tego wolniejszego.
No tak, ale oni w międzyczasie postawili jedną fabrykę, dwie farmy fotowoltaiczne, linię produkcyjną jakieś przetwórni i przeprowadzili rozbiórkę wytwórni chemicznej.
Nawet się dziwię, jak oni znaleźli czas by położyć gładzie na moich ścianach.
Kiedy w czerwcu wrócili pod mój dach, znów wstąpiła we mnie nadzieja.
Tym większa, że pewnej soboty przyjechała część mebli kuchennych.
Czyli zmierzamy ku końcowi?
Może jednak niezupełnie.
Gniazdka w ilość ponad 60 sztuk straszą elektrycznymi czułkami. Te, wystają jak sondy, sprawdzające czy może nadszedł już ich czas coś zgasić lub może zapalić.
Drzwi ciągle nie mają zamków i ostatecznego szlifu, ale za to odpowiedzialny jest zupełnie inny fachowiec. A on jest z zupełnie innego świata.
Modlę się tylko, żeby mi nie umarł, bo czas leci a on ciągle szlifuje framugi. Biorąc pod uwagę, że sam fachowiec jest sprzed dwóch wieków, to moje obawy są uzasadnione.
W takim razie co mam?
Mam zrobione ściany. Cegła jest zaimpregnowana, ściany są pomalowane, podłogi położone.
Nawet część karniszy wisi.
Chłopaki, widząc moją rozpacz przy kolejnej wizycie, na otarcie łez zawiesili lampy w kuchni i salonie. Niestety wymagają one przedłużenia. Czyli radość niezupełna.
Łazienka na pierwszy rzut oka wygląda nieźle. Brak umywalki (już kupiona) i kibelka (ten ciągle w planach) to mały pikuś. Mam lustro i szklaną ścianę oddzielającą prysznic. Nie mam prysznica (już kupiony) bo trzeba dorobić rurkę. A do tego jest potrzebny fachowiec.
Mówiłam już, że czas jest w moim remoncie głównym problemem?
Mój guru remontowy wszystko mi zrobi....i dokończy karnisze, i przedłuży lampy, i przerobi rurkę, i założy gniazdka, i dopilnuje montażu mebli i wytapetuje kawałek przedpokoju. Krótko mówiąc, nie mam się martwić, bo on zrobi wszystko. Maniana.
Na razie guru przebywa pod słonecznym niebem Italii, demontując kolejną linię montażową.

Najpierw było ich czterech. Potem dwóch. Za to tych najlepszych.
Dwa tygodnie temu został tylko jeden. I rzeźbił w tym moim remoncie tyle ile umiał.
Niestety od jutra ma urlop. A po urlopie jedzie do Italii...zgadnijcie po co?
Zostałam ja, moja potrzeba mieszkania w końcu u siebie i optymistyczne podejście MMŻ. No i meble, które powoli będą spływać do naszego mieszkania.
Jak powoli czas by nie płynął, ostatni tydzień września jest momentem, w którym wracam do miasta.
I z kontaktami czy bez, z prysznicem lub bez niego, gotową sypialnią czy materacem, ja z całym ludzko kocim majdanem 1 trzysetką kartonów melduję się w domu. Nowym i wyremontowanym.
Bez względu na to w jakim będzie stanie.

I wtedy urządzę MMŻ jesień średniowiecza. Amen

Na dowód, że nie jest tak źle pokazuję zmiany na przestrzeni dziejów

Na początek kuchnia. Ona już występuje na górnym zdjęciu. To był ten optymistyczny dzień, kiedy po domu plątało się z osiem osób a moje nadzieje osiągnęły wyżyny.







































Następna jest łazienka. Będzie również w dwóch odsłonach, bo zmiany w niej są spektakularne.





















Na koniec miejsce, które jest i przedpokojem, i częścią kuchni z salonem, i spojrzeniem na gabinet a dalej sypialnię.




















Następny wpis, mam nadzieję, nie będzie zawierał żadnych ruin. Będą tylko kolorowe ściany i gotowe meble. 
Ale jak wiadomo...nadzieja umiera ostatnia.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Dobrze jest mieć kontakty czyli co siedzi w ścianach

























Wybieraliście kiedyś kontakty do domu? Czy w ogóle zwracacie uwagę na kontakty w ścianie?
Otóż moi kochani sprawa nie jest taka prosta jak by się wydawało.
Czwarty dzień wybieramy kontakty.
Szczerze mówiąc każda z rzeczy okazuje się nieprzebranym i bezkresnym oceanem.
Zaraz, zaraz. Na jakim etapie remontu się zatrzymałam w opisywaniu?
Na powrocie mojej ekipy budowlanej w okolicy nowego roku.
Tak, kiedy my pojechaliśmy podziwiać fajerwerki na Tamizą, nasza ekipa wróciła do spraw remontowo budowlanych.
Z gruzów powstania warszawskiego zaczęły wyłaniać się zapowiedzi większej optymistycznej całości.
Wracając do kontaktów, wtyczek, dziurek na prąd i tym podobnych, na tym polu również można polec.
Ostatnie weekendy spędzamy dość podobnie. Najpierw siedzimy w internecie szukając tego lub tamtego a potem wsiadamy w auto i ruszamy dokonać konfrontacji z realem.
MMŻ dzielnie przez cztery dni, w każdej wolnej chwili i zazwyczaj nocami wybierał gniazdka.
Pomieszczeń mamy kilka. Sprzętów też niemało. Każdy powinien mieć swoje dziurki do wypełnienia wtyczką.
Początek był entuzjastyczny lecz z każdą dziesiątką obejrzanych kontaktów moje zainteresowanie tematem malało. Pod koniec drugiego dnia wywiesiłam białą flagę i zostawiłam MMŻ sam na sam z oceanem hurtowni elektrycznych.
Czwartego dnia mój dzielny Mąż z dumą oświadczył, że wszystkie 64 gniazdka, wyłączniki, i ramki zostały wybrane.
Jakież było jego zdziwienie, kiedy nasz Szef nad Szefy z politowaniem acz krótko uświadomił nam, że nie każdemu psu Burek. I niekoniecznie to co nam się podoba da się zastosować w naszych ścianach. Nie będę tajemnicza tylko powiem od razu. Jest różnica pomiędzy czterema kontaktami tkwiącymi obok siebie w ścianie, każdy w pojedynczej ramce a czterema kontaktami w jednej ramce.
Dla mnie różnicy nie było. Cztery zawsze było i będzie cztery. Ha! Ale nie w przypadku remontu.
Wybrane sztuki trzeba było oddać i wziąć się za nowe poszukiwania.
Po pięciu dniach słowo „kontakt” w dowolnej interpretacji działało na MMŻ jak płachta na byka.
Dziś mogę powiedzieć, że daliśmy radę. Tylko w łazience MMŻ się uparł, że mają być takie a nie inne i nasz Szef nad Szefy chcąc nie chcąc musiał wyskubywać centymetr po centymetrze tynk by zmieściły się pojedyncze ramki. Zachwycony nie był.
Na razie reszta kontaktów leży w pudełeczkach a dziury wystawiają swoje czułki elektryczne. Kiedy tylko coś na ścianie się pojawi, to wam pokażę.
Na razie mogę pokazać tylko dobrze zapowiadające się miejsca na pstryczki i tym podobne.

Od kontaktów już blisko do lamp i tutaj na szczęście nie pobiliśmy się po raz pierwszy. Może po prostu byliśmy zmęczeni.
Jak myślicie ile lamp obejrzeliśmy zanim dokonaliśmy wyboru. Tylko w jeden (długi) wieczór było ich ponad 23 tysiące!!! Wyobrażacie sobie?
Ale usiedliśmy przed ekranem z żelaznym postanowieniem, że wybieramy do skutku. Mgliście wiedzieliśmy czego szukamy więc wydawało się, że nie będzie trudno. Po pierwszych 15 tysiącach chciało mi się wyć z rozpaczy.
Po siedemnastym tysiącu ogarnęła nas głupawka i zaczęliśmy się dobrze bawić. A potem już nie pamiętam.
Następnego dnia lampy zostały zamówione.
Pytanie moje w związku z tym jest następujące. Czy my dobrze pamiętamy co wybraliśmy? Bo mam wrażenie, że na liście znalazły się ze dwa kryształowe żyrandole!!!
A nasze mieszkanie raczej nie przypomina Łańcuta.

Jak widzicie remont postępuje w całkiem dobrym tempie. Kupujemy raz płytki, raz parkiet. Nie jest nudno.
Moje ceglane ściany pięknieją z każdym dniem. I pomyśleć, że musiałam stoczyć bój zarówno z MMŻ jak i Szefem nad Szefami by ocalić te fragmenty XIX historii.
Dzisiaj obaj pękają z dumy nad czerwoną cegłą i przypisują sobie autorstwo tego pomysłu.
Oj chłopy, chłopy.

Pożegnam się już dzisiaj, bo czas wyboru farb nadszedł i coś mi mówi, że kolejna małżeńska potyczka przed nami. Niebieski czy zielony? A może najmodniejsza w tym roku marsala?
2,


















                                          3.

                                        4.

                            5.


zdjęcie 1: nasz salon z piękną ceglaną ścianą (na niektórych cegłach są odciski palców kogoś kto                         ciepłe cegły trzymał w dłoniach)
zdjęcie 2: ten
sam salon ale dwa miesiące temu
zdjęcie 3: kable wijące się po przedpokoju
zdjęcie 4: przedpokój jakiś czas temu 
zdjęcie 5: przedpokój dziś

czwartek, 19 marca 2015

Same nudy czyli rys historyczny



Dziś słów kilka o naszym przyszłym lokum
Dawno, dawno temu, jeszcze przed wiekiem XXI był wiek XX. Miał się całkiem nieźle w przerwach między wojnami, powstaniami i komuną. Ludzie się rodzili, umierali, domy powstawały, niektóre przetrwały do dziś a po innych już śladu nie ma.
Zdarzyło nam się żyć pod dość specyficzną szerokością geograficzną, co nie jest bez znaczenia.
Dbałość o spuściznę, zabytki czy miejsca po prostu piękne zarówno władza jak i obywatele mieli w głębokim poważaniu. No cóż, stanie za rolką papieru toaletowego czy wyrywanie dwudziestu dekagramów metki w sklepie mięsnym pochłaniało nas do tego stopnia, że podziwianie starych murów czy wież z zegarem wydawało się wtedy fanaberią.
I tak niszczały w deszczu, słońcu i przy udanym udziale wandali miejsca, o których dziś już tylko niektórzy pamiętają.
Całe życie mieszkam na Śląsku. Zmieniam regularnie miasta, mieszkania, domy ale zasadniczo kręcę się w promieniu 15 kilometrów.
Znakomitą większość okolicy znam na pamięć. A skoro znam, to znaczy, że już nie zauważam.
Musi się wydarzyć coś wyjątkowo spektakularnego aby mnie zatrzymać. Nowe osiedla, zamykane na kłódkę nie są warte mojej uwagi. Obrzydliwą estakadę, przecinającą miasto jak machnięcie nożem omijam wzrokiem. Nawet wyremontowana wygląda jak kiepskiej jakości proteza. Ten, który ją wymyślił i ten, który ją zaakceptował powinni razem w piekle kamienie układać.
Te bruki, ta szara kostka, te obsikiwane bramy...Jak do tego dodać wyjątkowej urody reklamy, wieszane gdzie popadnie i niezliczone ilości śmieci, to obraz mi się maluje dołujący.
Na szczęście nie każdy kawałek zielonej trawy i nie wszystkie drzewa zostały zauważone przez niszczycieli. Co nieco się uratowało. Znajdą się nawet wariaci, którzy sami sadzą pod oknami krzaki róż i sieją maciejkę.
Jest nadzieja, że oprócz pięknych dróg, zjazdów z autostrad i sklepów gigantów ktoś pomyślał o trawie.
Te małe, pieczołowicie pielęgnowane kawałki zieleni nie pozwolą zapomnieć dzieciom, że istnieje coś więcej niż centrum handlowe.
Ciekawa jestem ile czasu musi upłynąć, żeby zauważyć wokół siebie piękno. Okej, czasami trzeba się trochę napocić, spojrzeć przymrużonymi oczami albo zadrzeć wysoko głowę. Ale warto.
Mieszkanie w regionie, który kojarzy się tylko z brudem, szarością i palącymi opony górnikami nie jest przeżyciem estetycznym. Ale może być. Trzeba tylko chcieć.
I być upartym. Domagać się, zwracać uwagę, nie pozwalać na psucie, niszczenie, zaniedbywanie.
Samemu dbać, otaczać opieką i nie niszczyć. I przede wszystkim nie być obojętnym.
Śląskie miasta są brzydkie.
To pierwsze, co przychodzi do głowy, kiedy zaczyna się wycieczkę po którymkolwiek z nich.
Jednak trzeba sobie zdawać sprawę, że to uogólnienie. Tu liczy się szczegół. Co pięknego może być w nowej drodze szybkiego ruchu? Jej funkcjonalność, przydatność, prostota. Tyle.
Idzie wiosna i jest to dobry czas by otworzyć szeroko oczy (ale nie tracić czujności, bo psie kupy czyhają). Przyjrzeć się starym kamienicom. Zobaczyć w zaniedbanych ulicach szerokie paryskie aleje. Pewno myślicie:czego się kobieta najadła? Gdzie ona widzi Paryż?
Pokażę wam, że jest takie miejsce, które sprawia, że zwalniam krok i chłonę. I wyobrażam sobie jak by tu wyglądało, gdyby miastem rządził ktoś, kogo można nazwać gospodarzem.
Z każdym rokiem w przeszłość odchodzi coraz więcej starych budynków. Nikt nie dba czy mają swoją historię. Czasy mamy takie, że zamiast naprawiać wyrzucamy.
Ale pewnych klimatów nie da się odtworzyć. Brakuje w nich ducha.
Kto dbałby o stare kamienice na Śląsku? W Warszawie – o tak! W Krakowie – proszę bardzo! W Wrocławiu – jak najbardziej!
Ale w Bytomiu! Chorzowie! Czy tu są w ogóle jakieś zabytki?
W moim mieście jest ich co kot napłakał.
Szczęście miał budynek, w którym obecnie rezyduje władza. Ona dba o swoje.
Kiedy wejdziecie na stronę mojego miasta znajdziecie dumny spis zabytków.
Przeczytałam go uważnie i postanowiłam sprawdzić jak miasto dba o swoje perły.
Moje przyszłe mieszkanie mieści się w jednym z najbardziej okazałych budynków w mieście. Zbudowali go ludzie, którzy przez dziesięciolecia dawali pracę okolicznym mieszkańcom.
Budynek stoi w samym centrum i jest piękny. Ma olbrzymie schody prowadzące..donikąd. Wieżę z zegarem, który nigdy (jak pamiętam) nie wzbudził niczyjego zainteresowania i stanął lata temu jak symbol nicnierobienia.
Mieszkania w tym budynku mają ponad cztery metry wysokości a mury pięćdziesiąt centymetrów grubości. W częściach klatek schodowych sufit wznosi się na ponad 12 metrów.
Każde mieszkanie jest tutaj inne.
Czytam, że budynek zbudowano najprawdopodobniej 1863 roku. Kolejna informacja to :znajdują się tu mieszkania o niskim standardzie.
Najchętniej walnęłabym kogoś w łeb. W domu takim jak ten, w mieszkaniach takich jak te, cały świat zrobiłby miód z malinką. Możliwości tego budynku są olbrzymie. Pokazywano by go jako przykład łączenia tradycji z nowoczesnością. Chwalono by się nim.
No tak, gdzie indziej może. Ale na Śląsku? Jeden stary grzmot więcej czy mniej?
Tylko z nim kłopoty, bo to albo rura ponad stuletnia pęknie, a to dach, zabytkowy, przecieka. Najlepiej zburzyć dziada i postawić piękny, błyszczący pawilon z badziewiem.
Wiecie kiedy w moim budynku malowano ostatnio klatki schodowe? Nie możecie wiedzieć, bo ostatni, który mógłby pamiętać od dawna nie żyje. A umarł w sędziwym wieku, wierzcie mi.
Czytam sobie spis zabytków i jak wół przed malowanymi wrotami, tam przed moimi oczami pięknie układają się wnioski. W moim mieście jedyne zadbane zabytki to te, należące bądź do władzy, bądź do kościoła.
Feudalizmem jakimś mi tu śmierdzi.

                                     
                                     **


***









*  na pierwszym zdjęciu jest znalezisko z naszego mieszkania. Okazało się, że pod kilkunastoma
warstwami farby, do tynku są przyklejone gazety. Niestety zdjąć się ich nie dało. Druk prasował się w tynk. Pozostały mi tylko zdjęcia.

**na drugim zdjęciu widzicie fragment mojego przyszłego miejsca zamieszkania. W jednej z takich baszt przyszło nam się zmierzyć z okrągłą łazienką.

*** trzecie zdjęcie to niszczejący Chorzów, stare i rozpadające się budynki po dawnej rzeźni.

No tak. Zamiast zdawać relacje z kolejnych etapów kładzenia tynków na moje ściany ja ruszyłam w teren.

Dziś już niech tak będzie, ale następnym razem przejdę do szczegółów.

środa, 4 marca 2015

Sprawy stare, sprawy nowe czyli jak się nie załamać



Dobra. Koty nakarmione, kawa zaparzona, MMŻ na razie daleko. Czas wziąć się za nadrabianie zaległości.
Niedługo miną trzy miesiące od ostatniego wpisu.
Im więcej czasu upływa, tym mniej chce mi się pisać. To jak z odrabianiem pracy domowej w czasach szkolnych. Wymyślało się niezliczone ilości pretekstów, żeby tylko nie brać się do roboty.
Jednak sama sobie obiecałam, że doprowadzę ten dziennik do końca. A obietnic należy dotrzymywać. Nawet tych składanych samej sobie.
Od pierwszej mojej notatki diametralnie zmieniliśmy kierunek naszych działań.
Budowa domu odpłynęła w siną dal.
Po głębokiej zapaści sytuacja nieco się uspokoiła. Z budowy szklanej stodoły na wsi rzuciłam się w wir wyburzania ścian w mieście.
Czas pokazał, że czasami bolesne decyzje wychodzą na zdrowie.
W raju, w którym miał stanąć nasz wymarzony dom, pojawili się barbarzyńcy. W porównaniu z nimi stada dzików, rujnujące nasze wypielęgnowane hektary, okazały się nic nie znaczącym drobiazgiem.
Wybudowanie w parku krajobrazowym, gdzie jak okiem sięgnąć zielono i zielono, dwumetrowego betonowego płotu przerosło moją psychiczną odporność.
Nie spodziewałam się takiej apokalipsy kiedy pojechałam do domu na końcu na inspekcję. Kilkadziesiąt drzew padło, dzikie róże poległy, żwir, piasek i błoto dookoła. Stałam i płakałam jak dziecko.
Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić jak będzie wyglądała wiosna.
Jedyną (marną) pociechą, jest to, że wcześniej sami zrezygnowaliśmy z mieszkania na stałe za miastem.
Gdyby teraz okazało się, że zamiast widoku na modrzewie mam widok na betonowego potwora, to chyba do dziś bym płakała.
Wiara w człowieka zniknęła razem z dzikimi różami.
A co w mieście?
Wygrałam zakład, że do 1 marca nie będę mieszkać w remontowanym domu. Przebiedowałam kolejne Boże Narodzenie w mieszkaniu pieszczotliwie nazywanym „Nora” (Weasley'owie byliby zadowoleni). Kiedy wyjeżdżałam na Nowy Rok do Londynu, rozgrzebane mieszkanie spało snem zimowym.
Kiedy wróciłam, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko się zmieniło. I tak jest do dziś.
Dla porównania zdjęcia z początku stycznia i z lutego.
























Następnym razem opowiem jak wyglądały ostatnie dwa miesiące.