wtorek, 9 grudnia 2014

"Manana" jak mawiają Hiszpanie kiedy wszystko mają w nosie




Przeczytałam sobie dwa ostatnie wpisy.
Po pierwsze po to, aby sobie przypomnieć na jakim etapie narzekania skończyłam.  Po drugie, żeby znaleźć impuls do dalszego relacjonowania naszych przygód budowlanych.
Doszłam do wniosku, że jednak nie porzucę tego bloga.
Jeżeli to zrobię, to za rok czy dwa nie będzie żadnych dowodów na nasze poplątane plany i ich jeszcze bardziej poplątane rozwiązywanie.
Jeden wniosek od razu nasuwa mi się po lekturze. Nie powinnam pod żadnym pozorem wyjeżdżać na dłużej.
Każdorazowa dłuższa nieobecność powoduje momentalne rozkojarzenie się ekipy budowlanej.
Wyjechałam w lipcu na wakacje i co zastałam po powrocie?
Zero zmian, zero postępów. Gruz się piętrzył a plany były mgliste.
Potem pod moim czujnym okiem robota ruszyła jak bolid F1 aż do... mojego kolejnego wyjazdu we wrześniu.
Uśpiona solennymi zapewnieniami, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, pojechałam sobie zacieśniać rodzinne więzi.
Ja tam, za wodą zacieśniałam, a tu, na miejscu wszystko rozłaziło się w szwach.
Kiedy wróciłam nie było co zbierać. Ekipa rozjechała się po Polsce naprawiać jakieś bliżej mi nieznane szkody a mieszkanie stało puste, zakurzone i zapomniane przez budowlańców, projektantów a co gorsza przez głównego inwestora.
Zamiast nowych posadzek i świeżych ścian zaczęły się pojawiać coraz bardziej zwodnicze wymówki.
Termin wznowienia czegokolwiek oddalał się jak przysłowiowa marchewka na kiju.
"Jutro, za tydzień, już w następny czwartek, od nowego miesiąca.... słyszałam.... i nic się nie działo.
Jakoś tak mimochodem wymieniono okna i ktoś założył kaloryfery.
W międzyczasie przestałam się interesować typami okapów, bo po co?
W listopadzie zrozumiałam, że święta może i spędzę w nowym domu. Ale raczej nie w tym roku.
Poczułam jak cała energia i zapał wyciekają ze mnie jak woda z dziurawego wiadra.
Myśl o kolejnym Bożym Narodzeniu, spędzanym w klitce wielkości pudełka na buty skutecznie pozbawiła mnie chęci do czegokolwiek.
Chociaż....? Skoro spędziłam tu już dwa lata, to rok więcej nie ma specjalnego znaczenia.

Z najnowszych wiadomości wynika, że mój głównodowodzący miał w piątek zameldować się u mnie już na dobre czyli do skończenia remontu.
Lubicie zakłady? Ja średnio, bo nigdy niczego nie wygrałam.
Tym razem zgarnęłabym całą pulę. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby przewidzieć bieg wydarzeń.
Dziś jest wtorek i nic się nie wydarzyło.
Na dzień dzisiejszy wróble ćwierkają, że w tym tygodniu już na bank prace ruszą.
Nie wiem czy śmiać się czy płakać.

Kiedy do tego obrazu dodamy wszechobecną ciemność, rano, w południe i wieczorem, to moje skłonności do maleńkiej niechęci, rozczarowania i braku entuzjazmu są chyba usprawiedliwione.
A święta tuż, tuż.

Na pociesznie fragmenty czegoś co było i kiedyś znów będzie. Czyli słońce, optymizm i cała pozytywna reszta.





W tym roku, zamiast choinki postawię w kącie stracha na wróble.



wtorek, 23 września 2014

Co ma biały ogonek do grzejnika czyli nie jest lekko



Czasami trzeba sobie ubrudzić biały ogonek. Może nie jest to uczucie komfortowe, ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, lekko i przyjemnie.
W idealnym świecie spisałabym listę swoich i MMŻ priorytetów i wyjechała na wakacje. Lub wędrowała z koszykiem między sosnami szukając grzybów.
Po powrocie odebrałabym klucze do swojego nowego domu, powiesiła płaszcz w przdpokoju i pomaszerowała zaparzyć świeżej kawy ze swojego nowego ekspresu...
Ha, idealny świat nie istnieje. Zamiast niego są hurtownie, obrażone projektantki, zniechęcony małżonek, nieobecne dzieci, dziesiątki możliwości i codzienne próby dokonania wyboru.
Wydaje mi się, że tyle wystarczy by przeżyć małe załamanie nerwowe.
Na szczęście komputer wrócił do zdrowia i na razie ma się dobrze.
Dziś zaliczyłam kolejną rundę po centrach remontowo-budowlanych. Poezja!
Czwarty raz oglądam grzejniki! Przedtem widziałam ich jakieś osiem tysięcy  w necie (dzięki za dobrego męża). Niedobrze mi się robi, kiedy na nie patrzę.
A mój szef budowy też patrzy... ale z nadzieją....na mnie, że może w końcu na coś się zdecyduję.
Robimy rundkę między wannami a armaturą i wracamy do grzejników. Moja irytacja rośnie. Chcę dziś coś osiągnąć! Chcę jakiegoś pozytywnego bodźca! Kupmy wreszcie ten grzejnik, bo zacznę krzyczeć.
Kupiliśmy.
Aby wrażenie decyzyjności umocnić, zamówiliśmy też okna.
Zanim zdążyłam się ucieszyć, poinformowano mnie, że czas najwyższy dobrać krany i prysznice. I po samozadowoleniu.
Trzymajcie mnie, bo oszaleję!

P.S.
Dziś możecie sobie pooglądać naszą łazienkę. Tylko nie pęknijcie ze śmiechu;)


sobota, 13 września 2014

Kali ma się dobrze czyli obraz postapokaliptyczny

Dymi mi się z głowy.Może to i dobrze, że komputer zrobił sobie wolne. W ostatnich dniach na pewni i tak obraził by się na mnie za nadmierną eksploatację.
Ilość spraw do przejrzenia, sprawdzenia i obejrzenia i zaakceptowania jest bezbrzeżna.
Latam po mieście jak helikopter. Od hurtowni do hurtowni. Od centrum łazienek do centrum kamienia.
Święty spokój zaczyna się doceniać w momencie, kiedy go już nie ma.
Jednocześnie trzeba podjąć dziesiątki decyzji i nigdy nie wiadomo czy ta podjęta jest właściwa.
Wczoraj MMŻ przeżył krótkie załamanie. Jeżeli my siedem dni wybieramy kaloryfery, to co będzie przy płytkach do łazienki.
Dla odzyskania równowagi psychicznej najpierw zrobiliśmy sobie po drinku a potem przerzucili na tematy bardziej miękkie czyli kanapy.
To był ślepy zaułek. Porzuciliśmy go bez żalu, bo od postawienia kanapy w kącie dzieli nas jakieś kilkadziesiąt metrów kwadratowych kafli, kilka setek metrów kabli i przewodów i jeszcze ze dwa kontenery na gruz. O stratach finansowych i uszczerbku na nerwach nie wspomnę.
Tu mała dygresja. Jeżeli chcecie poznać całą prawdę o czyimś związku, postawcie go przed zadaniem zbudowania domu, remontu bądź jego urządzenia.
Wyszliśmy zwycięsko z czterech takich prób. Ale to nie znaczy, że z czasem jest łatwiej. Żadna z naszych inwestycji nie odbywała się w zgodzie i ciszy. Nigdy tyle się nie kłóciliśmy jak przy wyborze koloru ścian.
Każde z nas miało swoje priorytety i silne postanowienie trwania na z góry ustalonej pozycji. Wiedzieliśmy czego na pewno nie chcemy i co jest absolutną koniecznością. Tyle, że każde chciało czegoś innego.
Ja widziałam jasne wnętrza, mój mąż ciemne. Ja kuchnię rustykalną, on laboratoryjną. Ja ceglaną ścianę, MMŻ na dźwięk słowa "cegła" dostawał dreszczy.
Niczego nie chcieliśmy wspólnie.
Teraz jest podobnie, próba przeforsowania zielonej sypialni spowodowała, że nalałam sobie kolejnego drinka.
Potem wizja zielonej nocy nie wydawała mi się taka straszna.

Prace w naszym przyszłym lokum trwają.Opisując jego stan mogę się powołać na podobieństwa historyczne i mogę śmiało powiedzieć, że mam domu plener do filmu o powstaniu warszawskim. Chociaż jakiś obraz post apokaliptyczny też można by w nim nakręcić.
Sterty gruzu, tu dziura, tam dziura, tu zburzona ściana a tam rozebrany parkiet. Pod ścianą rusztowanie a na środku kilometry rur.
W samym centrum czegoś, co kiedyś było salonem, zakurzona jak wykopalisko na Saharze, stoi piękna niegdyś, pluszowa, zielona kanapa. Taki łącznik życia przed i życia po (remoncie oczywiście).
Ostateczne rozstanie z nią będzie pierwszym krokiem do nowego rozdziału. Póki co, stoi jak żona Lota, przykryta coraz grubszą warstwą pyłu.
Sąsiedzi nas nie lubią. Też nie lubiłabym ciągłego kurzu na korytarzu i nieustających odgłosów kucia.
Nie wiem, czy to z powodu naszego remontu, ale zamknęli nam śmietnik. Oczywiście, o potrzebie posiadania klucza zapomniano nas poinformować.
Kontener na nasz gruz, natomiast, okoliczna społeczność potraktowała jako dobro wspólne. Stary telewizor, karton wielkości szybowca, jakieś szmaty znalazły swój azyl w naszym kontenerze. Stara dobra zasada Kalego ma się dobrze.
W amerykańskich filmach widziałam, że nowych sąsiadów wita się ciastem. U nas podrzuca im się śmieci i pisze donosy do wydziału architektury.
Co kraj, to obyczaj.

P.S.
Nie wiem czy straszyć was dokumentacją, ale co tam... Popatrzcie sobie jak u nas wygląda.


To ogólny widok na naszą przyszłość.

A to coś podobno będzie naszą łazienką.

sobota, 9 sierpnia 2014

Jak plany wywinęły koziołka i stos cegieł

























Dawno mnie nie było. Wszystko się zmieniło. No, może nieco przesadzam. Ja się średnio zmieniłam. MMŻ nie zmienił się ani odrobinę choć jego życie i owszem. Pora roku nieco odmienna. Przybyło nam książek po ostatnim ataku zakupowym. Nawet bardzo przybyło.
W szafach zrobiło się ciaśniej od ciuchów po dopiero co zakończonym urlopie.
Już przed urlopem ciuchy upychałam sezonowo w walizkach. Teraz chyba czas zainwestować w kolejne walizki. Wizja pojemnej szafy ciągle jest raczej mglista. Już nawet sobie nie wyobrażam jak to jest mieć swoją część garderoby i nie zastanawiać się nad miejscem pobytu pomarańczowego sweterka. Jeszcze kiedy szukam swoich rzeczy, to mam nadzieję, że pamiętam ich miejsce pobytu. Ale kiedy o to samo prosi mnie MMŻ, to ogarnia mnie czarna rozpacz. Nie mam najmniejszego pojęcia gdzie przemieszkuje "biała koszulka z niebieskimi kieszeniami, ta, którą tak lubię"(to cytat).
Przybył mi w tym czasie piękny komplet sztućców, jeszcze piękniejsza deska z drzewa oliwnego i dwa komplety filiżanek do espresso. Jak widać rozsądek nie jest moją cechą główną.
Wszystko można wytłumaczyć życiowym optymizmem i wiarą w cuda.
Pewnie ciekawi jesteście kiedy przejdę do konkretów. Hm... Kiedy konkretów nie ma.
Po chwilowym zawieszeniu a potem przewróceniu dotychczasowych planów do góry nogami, przyszedł czas na zastój.
W czerwcu zapadła wiekopomna decyzja o porzuceniu planów przeniesienia się na wieś. Nie pytajcie o przyczyny. Jest ich co najmniej kilka i wszystkie związane są z rodziną.
W pewnym momencie trzeba mrzonki zamienić na plany. I to plany wykonalne. Szczególnie, kiedy jest się odpowiedzialnym nie tylko za siebie.
Po przygnębieniu budowlanym nastąpił entuzjazm remontowy.
W mieście zachował się nam kawałek podłogi i postanowiliśmy tenże kawałek przemienić w swój punt docelowy.
Tu zdradzę wam pewien rodzinny sekret. Jeżeli działamy, to działamy z rozmachem.
Od czego zaczęliśmy? Od burzenia ścian.
Nieźle nam szło. Mieszkanie zostało pozbawione kilkudziesięciu ton cegieł. Wstępne projekty zostały porobione. A potem pojechaliśmy na urlop.
I stop. Wszystko zamarło. Po początkowej gorączce nie zostało ani śladu.
Do Bożego Narodzenia zostało około 120 dni. Mam obiecane święta w swoim i tylko swoim domu. Myślę, że powinnam powoli zacząć się modlić.


Pierwsze zdjęcie nie ma nic wspólnego z naszym jakimkolwiek domem. Na zdjęciu jest pokój naszego lokum wakacyjnego w Toskanii.
Naszą rzeczywistość możecie zobaczyć na drugim zdjęciu. Nie mówcie, że nie wygląda optymistycznie.

sobota, 14 czerwca 2014

Rewolucja czyli zacznijmy od nowa

Chyba czas spojrzeć prawdzie w oczy. Nie wybuduję żadnego domu.
Czas pędzi a ja z każdym miesiącem mam mniejszą motywację na kopanie się z koniem.
Ilość pytań związanych z ewentualną budową zajęła by już objętość 12 tomowej encyklopedii. Niestety odpowiedzi na moje wątpliwości brak. Każda próba ich wyjaśnienia kończy się usypiającym „ty się nic nie martw”.
Zrobiłam więc skrótowy bilans. Takie „winien” i „ma” na potrzeby indywidualne.
Co mam? Projekt.
Czego nie mam? Całej reszty.
Hurra optymizm MMŻ jest dla mnie zagadką. Chociaż nie, nie zagadką, bo przecież znam go od lat.
Czy dwie osoby są w stanie wybudować dom? Oczywiście. Dajecie im budżet, projekt i jakieś 7-8 lat i macie dom postawiony.
Zakładając oczywiście, że wszystko pod budowę jest przygotowane. Czyli drzewa wykarczowane, miejsce pod np. szambo wyznaczone, ruiny na drodze usunięte, prąd doprowadzony.
Jeżeli któryś w punktów wypada, początek prac ślizga się po dość niepewnym gruncie.
Skąd optymizm, że do jesieni dom stoi a potem to już bułka z masłem?
Czy ja chcę następne lata spędzić doglądając budowy? Nie chcę.
Nie mam już dwudziestu lat. Nie chcę ostatniej dekady mojego życia spędzić na gonieniu mrzonek.
Chcę mieć kuchnię. Chcę mieć dostęp do moich książek. Chcę wiedzieć gdzie zimuje mój kostium kąpielowy. Nie chcę zgadywać czy buty do konnej jazdy są tu czy tam. Chcę pewności, stałości. Chcę domu. Nie kiedyś, nie potem, nie za dziesięć lat. Chcę domu teraz. Już.
Kiełkuje mi w głowie pomysł. Żadna tam odkrywcza idea. Pomysł, który już mignął nam dwa lata temu.
Pora by uzmysłowić MMŻ powagę sytuacji. Mam nieodparte wrażenie, że MMŻ na to czeka.
Czeka nas całkowita zmiana planów. Ale dzięki temu mam realne szanse na wiosnę zamieszkać w swoim domu.

nieco później:
Coś tam się niby dzieje, ktoś coś niby robi. Na pewno znacie pojęcie języczka u wagi. U mnie takim języczkiem u wagi była środa. To był dzień w którym (nie, nie, nie wypłynęła ryba) podjęłam decyzję.

Najpierw przez kilka nocy nie spałam a potem kilkadziesiąt godzin intensywnie myślałam robiąc tabelki z plusami i minusami. I wynik był następujący. Zamiast jednego domu będę mieć dwa. Letni i zimowy. Czyli niby jak dotychczas. Tak. I nie.  

czwartek, 29 maja 2014

Gdzie jest kierownik czyli mrzonki budowlane



Wydawało się, że nastąpił przełom, że coś drgnęło. Umówiono mnie na spotkanie z kierownikiem budowy. Jakby nie było, z ważną personą na naszym „placu budowy”.
Tylko chyba zapomniano umówić jego ze mną. Po półtorej godzinie czekania stan mojego zagotowania był bliski wybuchu. A kierownika nie było.
Pojawił się za to ekspert w dziedzinie systemów grzewczych, chłodzących i elektrycznych.
Też dobrze, bo od stycznie dzielnie pracuje nad projektem tychże instalacji w „naszym domu”. Na razie nic z tego nie wynika.
Natknięcie się na mnie, czyli ucieleśnienie poirytowania i wkurzoności nie należało do przyjemnych.
Chłop był bogu ducha winien (przynajmniej w kwestii kierownika budowy) ale za to okazał się skarbnicą wiedzy na temat kolejnych formalności.
Cóż, kiedy po wyjawieniu mi tajemnic dotyczących punktu pierwszego i najważniejszego czyli zgłoszenia rozpoczęcia budowy i uzyskania warunków elektrycznych na czas budowy, utknęliśmy w miejscu. Żeby przejść do drugiego punktu potrzebny nam jest kierownik budowy. Czyli ten, którego nie ma.
Ilość osób przy stole z projektami, zapiskami i karteluszkami rosła. Doceniałam to, że każdy próbował dorzucić dobrą radę od siebie. Padały nawet konkrety, w stylu „jesienią dom będzie stał pod dachem”. Lub „od wiosny można będzie dopieszczać środek”. Pozwoliłam sobie na powątpiewanie.
Jeżeli dziś na miejscu naszego przyszłego domu spokojnie pasą się sarny a pod ich nogami plączą się bażanty, to wybaczcie, ale jesień kojarzy mi się z grzybami a nie kładzeniem dachówki.
Skoro niewiele mogłam na to poradzić, słuchałam, złość mi przeszła, nawet lekki powiew optymizmu poczułam. Taka jestem łatwowierna. A pozytywne podejście do życia powinnam sprzedawać na kilogramy.
Trzy tony dokumentów, które nawiozłam na spotkanie zostało mi odebrane z zapewnieniem, że spoczywa w odpowiednich rękach.
Kluczowa postać pierwszego aktu tego dramatu czyli kierownik budowy zostanie podobno wzięta w obroty.
Wydaje mi się, że dopóki konkretne nazwisko nie będzie odpowiedzialne personalnie (pod groźbą zakopania w lesie) za realizację kolejnych punktów, to nasz dramat zmieni się w komedię lub co gorsza w tragedię.



Póki co pada deszcz. Trawa rośnie jak na sawannie w porze deszczowej. Truskawki przedzierają się przez chaszcze z podziwu godną determinacją. Wyszło na moje, bo na sto procent zdążą dojrzeć.
Pomidory posadziłam w donicach, ale myślę, że i one dojrzałyby pod folią.



Zamiast dziennika z placu budowy powinnam pisać notatki ogrodniczo sadowe.

niedziela, 18 maja 2014

Wpis antybudowlany czyli cieszymy się wiosną




Jest pięknie.
Jest pięknie dookoła. Jest zielono. Jest głośno. Sad śpiewa, ptaki oszalały z miłości. Uwijają się wokół siebie i swojego dobytku jak w ukropie.
A u nas cisza. Żadnego uwijania się, Żadnego ukropu. My i budowa śpimy głębokim snem. MMŻ buduje kolejną fabrykę i wyciąga świat z kłopotów. Ani czasu, ani zapału na nic innego mu nie starcza.
Ma to swoje dobre strony bo:
po pierwsze: nikt mi nie zamordował trawnika
po drugie: ptaki zdążyły uwić gniazda i mam teraz nadzieję, że zdążą wychować potomstwo
po trzecie: nie plączą mi się pod nosem jakieś chłopy w walonkach
po czwarte: ....ciągle mogę w piżamie wypić kawę na tarasie



Złe strony też niestety są, bo:
po pierwsze: wizja własnej podłogi wygląda bardziej niż mglisto.
po drugie: wizja niejasnej przyszłości jednak mi doskwiera
po trzecie: ciągle nie wiem, gdzie schowałam kostium kąpielowy.
po czwarte: punkty jak wyżej kłócą się z moim uporządkowanym i zaplanowanym podejściem do życia.
po piąte: zaczynam żałować, że pochopnie zlikwidowałam szklarnię. Może i nie mam domu, ale miałabym przynajmniej swoje pomidory.
Czarno na białym widać, że złych stron jest więcej.
Na szczęście jest wiosna. A wiosną każdy zgryz wygląda prościej, a każda z zmarszczka daje nadzieję na wyprasowanie. Cieszę się więc tym,co dookoła. Zielenią, ptakami, lasem, zapachem i kolorem.
I zastanawiam się jakie szanse na dojrzenie mają truskawki. Na razie kwitną jak oszalałe na szczątkach ogródka.
Żeby nikt mnie nie posądził o stronniczość i marudzenie, muszę powiedzieć, że w szopce leżą paliki do wyznaczenia naszych ścian. Leżą dopiero od trzech miesięcy, więc proszę nie mówić, że nic się nie dzieje.  MMŻ przywiózł je osobiście. Trochę mi przeszkadzają, bo skutecznie blokują dostęp do konfitur, ale ich ważność w procesie budowy jest nieoceniona, wiec niech leżą.
Może kiedyś, ktoś przyjedzie i zrobi z nich użytek. Na przykład płotek, będący wsparciem dla piwonii.



 

wtorek, 11 marca 2014

Czerwona lampa czyli zakupy na wyrost




























Kupiłam lampę. Kupowałam ją ze dwa lata. Za każdym razem, kiedy byłam na zakupach odwiedzałam ją i cieszyłam się jej widokiem. Pokazałam ją każdemu kto chciał ją oglądać. Jeżeli nie chciał, to też mu ją pokazałam.
Widząc ją pierwszy raz wiedziałam, że będzie pasować do nowego domu.
Czemu jej nie kupiłam wcześniej?
Bo na razie nie ma nowego domu. Jeżeli zacznę znosić do domu zdobycze, to sama będę musiała zamieszkać poza nim.
Z każdym miesiącem wylatują mi z pamięci rzeczy upchane w kartonach. Dobrze, że opisałam każdy z nich. W czasie pakowania wydawało mi się, że swoje rzeczy znam na tyle dobrze, żeby zapamiętać co, gdzie tkwi. Okazuje się, że polegać mogę tylko na swojej liście.
Do zapakowanego, na strychu w domu na końcu dobytku, dokładamy co jakiś czas kolejne kartony.
Te napełniają się niezależnie od przeprowadzki.
Dziś kupimy jakąś książkę, za tydzień dwie następne, ktoś przyniesie książkę w prezencie i tak niezauważenie nazbierało się ich ze trzydzieści. Stos książek od czasu początków naszej tułaczki urósł niebezpiecznie i zajmuje każdą wolną przestrzeń w sypialni. Za chwilę wyjedzie na wieś i dołączy do swoich licznych braci na strychu. Kolejne książki już czekają w kolejce. To jakaś nie kończąca się historia.
Dotychczas opierałam się pokusom kupowania na wyrost. Nawet widząc oczami wyobraźni kolejną zdobycz w swoim wyimaginowanym salonie, mówiłam sobie stanowcze nie.
Niestety, w przypadku lampy, kolejna wizyta w sklepie odbywała się w towarzystwie. Jak się okazało, kusiciela:
- No, kup wreszcie tę lampę. Oglądasz ją już dwa lata. Przecież ci się podoba.
- Ale ja nie mam pieniędzy.
- Nieprawda, płaciłam z twojego portfela za kawę, to mi tu nie ściemniaj, tylko kupuj.
I takim to sposobem zakup pierwszego przedmiotu do domu stał się faktem. Obawiam się, że teraz już pójdzie łatwiej.
Jak widzicie zamiast opisywać wam zakup trzeciej betoniarki do wylania fundamentów, ja zabawiam was opowiadaniem o lampie. To się nazywa odwrócenie uwagi.

A tak na marginesie, lampa jest piękna.




wtorek, 4 marca 2014

Umiarkowane nowości i nowy składnik powietrza




Słyszeliście o projekcie wykonawczym? Ja też nie. Do wczoraj.
Nie należy się unosić pychą i twierdzić, że nic nie jest w stanie go zaskoczyć.
Mnie wydawało się, że skoro mamy ze cztery kilo projektu, kartkę A4 zezwolenia na budowę i ogromne zapasy entuzjazmu, to nic więcej nam nie brakuje.
Kolejny raz się myliłam. Projekt „domu jednorodzinnego z garażem wolnostojacym” nie jest równoznaczny z posiadaniem projektu wykonawczego.
Cóż to za czort? Otóż cała wyliczanka budowlana mieści się w tymże projekcie. Ile prętów i jak giętych, ile dachówki, jakie grube ocieplenie, rodzaj materiału na podjazd i jego ilość...
Gdybym zaczęła wymieniać zawartość tego projektu, to podejrzewam, że umarlibyście z nudów lub używali mojego bloga jako środka nasennego. Ja sama wczoraj, podczas spotkania z naszym projektanckim teamem, dyskretnie ziewałam do rękawa.
Ciekawe ile razy otworzę buzię ze zdziwienia i ile razy okaże się, że znów nabyłam nowej wiedzy.
Teoretycznie to nawet pożyteczne, ale wierzcie mi, nie wiąże swojej przyszłości z branżą budowlaną.
Panowie architekci zaaplikowali nam kolejną dawkę umiarkowanego optymizmu i poszli sobie pracować na projektem wykonawczym.
Do domu pod lasem powoli zbliża się wiosna. Smutno wyglądają resztki mojego ogródka.
Jeszcze nie wiedziałam żadnego ze stałych mieszkańców ale jestem pewna, że gdy tylko zbliżyliśmy do pierwszych drzew w sadzie, dziesiątki oczu z niepokojem śledziły każdy nasz ruch.
Pewnie część menażerii przeniosła się jesienią do domu. Jak co roku czeka ich szok wiosenny w ludzkiej i kociej postaci.
Nasze futra domowe już czują pismo nosem i kłaki zrzucają w ilościach hurtowych. Nie ma takiego ciucha i takiego przedmiotu, który byłby ich pozbawiony. Mam wrażenie, ze rosną wszędzie. Powietrze, którym oddychamy oprócz tlenu i azotu ma znaczący procent kociej sierści.
Jak dobrze będzie wypuścić bandę na łąki i zapomnieć na chwilę o włosach w szkłach kontaktowych.
Mało budowlana ta notka.
Póki co wolnym kroczkiem zmierzamy ku wykopaniu pierwszej dziury. Ale na razie sprawdzam prognozę pogody. I zastanawiam się czy to już jest dobry moment by porzucić miasto.

Może za tydzień. Może za dwa...


czwartek, 6 lutego 2014

Rachunek sumienia





Nie mam żadnego usprawiedliwienia. Od grudnia nie zajrzałam do mojego "dziennika budowy". Nawet mi do głowy nie wpadło, że od czasu do czasu powinnam jednak wywiązać się z obowiązków.
Grudzień zakończył się optymistycznie. Pozwolenie na budowę stało się faktem, choć wtedy jeszcze tylko teoretycznym.
Potem hasaliśmy po zielonej Irlandii i tak nas przywitał Nowy Rok. Pozwolenie leżało sobie uśpione w urzędniczej szufladzie. Kiedy w końcu zawitaliśmy w rodzinne progi, razem z nami zjawiła się ta, która powinna być już od dawna.
W poniedziałek pojechałam odebrać cenny papier. Oczywiście, zgodnie z moimi oczekiwaniami trochę to trwało. Wypisanie, sprawdzenie, wycieczka do kasy by zapłacić za dziennik budowy, powrót do urzędnika, ponowna wycieczka by zapłacić za...kolejny dziennik budowy, bo garaż stoi oddzielnie. Nic nie było mnie w stanie zdziwić czy zirytować. Pozwolenie się uprawomocniło i tylko to było ważne.
Wiozłam do domu swój stos cennych dokumentów jak świętą relikwię.
Pogoda dopisywała, wydawało by się, że wszystko nam sprzyja.
Umówiliśmy się z zastępem fachowców od wszystkiego, że w sobotę zejdziemy z papieru do realu i coś tam na naszej działce będzie się działo.
A w środę przyszła zima.
Pisać dalej?
To, że przyszła zima ma dwie strony. Złą, bo jak tu kopać czy wylewać, kiedy temperatura nocą osiąga minus 17.
Dobrą, bo dobrze, że nie wylaliśmy fundamentów tydzień wcześniej. Mielibyśmy w okolicach maja kruszące się fundamenty.
Obie strony prowadzą do jednego: zastoju.
Skoro koń jest taki jak się go widzi, to my postanowiliśmy odwrócić się do niego plecami i pojechaliśmy sobie za wodę.
Niestety, to nie spowodowało ocieplenia się klimatu (choć loty samolotem są podobno zbrodnią na ludzkości). Zima jak była tak jest. Co prawda obecnie taka w okolicy zera, ale prace budowlane zamarły w okolicy wszelakie.
Wieści zbliżone do naszej działki informują, że miejsce, w którym rosły zazwyczaj pomidory i fasolka nie przypominają warzywniaka. Po zdjęciu płotu przyroda wlazła do niego nogami, łapami i racicami. Biorąc pod uwagę cenne zawartości czyli resztki pietruszek i innego zielska, to stołówka się zwierzakom trafiła pięciogwiazdkowa.
Niech korzystają póki czas. To ostatnie spokojne tygodnie pod lasem. Potem zgrzyt, hałas i błoto.
A pomidory w tym roku będę hodować w doniczkach.


Zdjęcia zimy pokazuję tym, którzy w tym sezonie znają śnieg tylko z nazwy. Takiej zimy w tym roku na naszej wsi nie było. To pamiątka z zeszłego roku.