niedziela, 25 sierpnia 2013

Okręt i malownicza ruina





Mniej więcej rok temu miały miejsce takie sytuacje. 

Wszyscy patrzyli na nas z niedowierzaniem.
- Jak to sprzedaliście dom? A gdzie będziecie mieszkać?
- W nowym domu, który zbudujemy.
- Aha, to już budujecie? - Oddychali z ulgą
- Skąd, przecież dopiero co sprzedaliśmy dom. Po mielibyśmy budować wcześniej.
- No, dobrze, to gdzie będziecie mieszkać?

Hm…wiedzieliśmy gdzie. Na wsi. Już od dawna takie myśli chodziły nam po głowie. Tym bardziej, że swoje miejsce na ziemi już znaleźliśmy. Tylko nie wiedzieliśmy kiedy.
Każdego roku coraz więcej czasu spędzaliśmy poza miastem. Na początku jeździliśmy na wieś zaraz po pracy, w piątek. Wracaliśmy do miasta w niedzielę wieczorem jak na kacu. I odliczaliśmy dni do kolejnego piątku. Potem zaczęliśmy dodawać poniedziałek.
W końcu kiedy warunki pozwoliły porzuciłam miasto wiosną, żeby wracać kiedy istniała obawa, że od jutra zapanuje epoka lodowcowa. I znów od jesieni liczyliśmy dni do wiosny.
Z każdym rokiem coraz mniej komfortowo czuliśmy się w mieście a coraz bardziej u siebie pod lasem.
Jakieś pytania?
Koniec końców dom został sprzedany a my rzuciliśmy się w świat projektów domów.
I tak minął rok. Po gorączce pakowania i przewożenia kartonów na wieś nastąpił moment rozterki. To gdzie my w końcu mieszkamy? Ja zameldowana gdzie indziej, MMŻ gdzie indziej. Dzieci mieszkające jeszcze w innym miejscu, by nie powiedzieć kraju. Szczoteczki do zębów mam dwie. Zimę spędzamy w mieście , lato na wsi. I tylko tu tak naprawdę jestem u siebie. Choć dom na razie jest tylko na papierze.
W czasie tego minionego roku architekt wymyślił nam dom jak okręt. Zachłysnęliśmy się nim. Pierwszym zimnym prysznicem był wydział architektury w starostwie.
- Jaki okręt? Gdzie ten okręt ma dach?
- Jak to gdzie? Na górze!
- Nie widać. Dach ma być dwuspadowy!
- Zaraz, zaraz, dwuspadowa to może być dżonka na Jangcy a nie nasz okręt.

I stanęliśmy w martwym punkcie. Po miesiącach kombinowania jak dokleić dach do czegoś co powinno być płaskie, wróciliśmy do punktu wyjścia.
Zamiast kopać wiosną fundamenty my kopaliśmy się z urzędnikami. Aż pewnego ranka postanowiłam przejść się po „moim” wyimaginowanym domu w plenerze. I padłam z wrażenia. Liczby nigdy nie robiły na mnie wrażenia. 500 czy 5000 wygląda podobnie. A już przełożyć liczby na powierzchnie wydawało mi się totalną abstrakcją.
Zrobiłam sobie spacer z mojej „kuchni” do „garażu”. Szłam, szłam i szłam. I wyobrażałam sobie jak latam po tym boisku ze ścierą. Niedoczekanie. Nie planowaliśmy przytuliska, tuzin potomstwa też nam już nie groził. Po co mi te hektary podłóg?
Okręt wylądował na mieliźnie i raczej już tam dokona żywota.
My ruszyliśmy na poszukiwanie nowych projektów. Na nieszczęście nasz architektoniczny guru znalazł się na rozwojowym etapie swojego życia. Powiększyła mu się rodzina.
O dziwo ta komplikacja przyspieszyła bieg wydarzeń.

Nowy projekt naszego domu powstał błyskawicznie i był rewelacyjny. MMŻ był gotów zacząć budowę od jutra. Czekamy teraz na wizualizacje.




Zanim podzielę się ze światem naszymi nowymi planami, musi wystarczyć to, co mam na wyciągnięcie ręki czyli malowniczą ruinę.

2 komentarze:

  1. Ciekawie się rozpoczyna....,czekam na więcej....:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Okręt na mieliźnie, dom na końcu :) W końcu będzie ten dom, zobaczysz Limonko!

    OdpowiedzUsuń