sobota, 21 grudnia 2013
Prezent na Boże Narodzenie
Dostaliśmy pozwolenie na budowę.
Na razie telefonicznie, ale wygląda na to, że sprawa doczekała się optymistycznego finału.
Urzędowego.
Od prawdziwego finału dzielą nas tony ziemi, tryliardy betonu, miliony prętów, dziesiątki tysięcy kilometrów kabli, i jeszcze cała masa elementów dziś mi nieznanych.
A pogoda tkwi w swojej łaskawości w jesieni. Założę się, że w momencie, kiedy zamówimy koparkę, to świat zniknie w śnieżnej zawiei.
Jak mówią ludzie rozsądni, szampana możemy włożyć do lodówki ale z otwieraniem poczekamy do chwili, kiedy pozwolenie przyjmie postać bardziej namacalną.
Na razie wesołych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia.
wtorek, 17 grudnia 2013
Psychoterapia budowlana czyli jak nie zwariować
Wydaje mi się, że każdy wpis powinien się zaczynać od wykrzyknika.
Stanęliśmy na odrolnieniu. Od niego uzależnione było wydanie zezwolenia na budowę. Nie wiem czy śmiać się czy może spektakularnie się załamać. Zaraz wam opowiem moją historię.
Znacie powiedzenie w stylu: mam dwie wiadomości. Jedna jest dobra druga....kuriozalna.
Zacznę od pierwszej. Zmaterializował się projekt fundamentów. Doszliśmy do etapu, na którym niejasne goni tajemnicze.
Zauważyliście, że projekty domów podobne są wykroju np płaszcza czy sukienki? Obejrzałam sobie ów projekt i nic nie zrozumiałam. MMŻ przytomnie zauważył, że to nie ja mam rozumieć a budowlańcy.
Czyli muszę komuś kogo nie znam, powierzyć swój los. Aż mnie dreszcz przeszedł. MMŻ ma o wiele spokojniejsze podejście do tematu.
W każdym razie, fundamenty są. Szczegółowe, z miejscem gdzie coś wchodzi i coś wychodzi. Jakieś średnice są tam zaznaczane i cała zgraja liczb. Grubość, szerokość, wytrzymałość, nośność.
Teraz wystarczy jedna koparka, trochę desek, z pięć betoniarek i tak zwany dobry początek będzie miał początek.
Zastanawiam się tylko jak 12 metrowe pręty wjadą na naszą polną drogę? Pręty, jak pręty, ale ciężarówka nimi wypełniona. W perspektywie majaczy nawet dźwig, ale perspektywa jest tak mglista, że na majaczeniu na razie poprzestanę.
Krzaki rosą dookoła naszych optymistycznych palików. W miejscu salonu wznosi się nieco nadgryziony wiatrem tunel foliowy. Kiedy pomyślę o pojeździe długości 12 metrów, który jest ciężaru małego miasteczka, to zastanawiam się jak będzie to nasze urocze miejsce wyglądało mokrą wiosną. I czy akcja "dźwig, koparka i spychacz" nie zakończy się saperką czyli wykopywaniem sprzętu z błota.
Odwieczny problem "jak zjeść jajko, nie rozbijając skorupki" odezwał się pełnym głosem.
Szkoda bzów do wycięcia i krzaków kaliny. Jakiś dereń się też przyplątał a leszczyna tworzy swoisty żywopłot. Szkoda tych patyków, ale nie można mieć wszystkiego.
Chociaż właściwie, dlaczego nie można? Dlatego, że 12 metrowy potwór z prętami musi mieć miejsce by skręcić. Ale to prozaiczne.
Budowanie domu jest od drugiej chwili samą prozą. Tylko pierwszy moment tzw podjęcia decyzji wionie romantyzmem. Kiedy zwerbalizuje się pomysł, magicznym sposobem przeskakujemy proces tworzenia a skupiamy się na efekcie końcowym. Widzimy biały płotek, pelargonie w oknach i sarny jedzące nam z ręki.
O ludzie! Ale lubimy się oszukiwać. Każdy, kto porywa się na wybudowanie własnego kawałka podłogi powinien najpierw przejść testy psychologiczne. Powinno się sprawdzić jego odporność na stres, głupotę i upór otaczającego świata i poziom optymizmu. Skoro bada się pilotów czy kosmonautów to czemu nie inwestorów? W momencie podjęcia decyzji o zbudowaniu domu wkraczają na tereny nowe, nieznane i zdecydowanie niebezpieczne.
Co powiecie na przykład na taką sytuację.
Dostajemy pismo z Ważnego Urzędu, które nas zawiadamia, że odrolnienie nas nie dotyczy więc sprawa jest niebyła.
Cała akcja zajęła 36 dni, wymagała dwukrotnej wycieczki do Ważnego Urzędu, skserowania kilkunastu dokumentów i wyrwania z norki architekta.
Moja reakcja jest taka:!!!!!!!!!!!!!
Kto domagał się uzupełnienia wniosku o odrolnienie?
Ważny Urząd.
Kto był dumnym posiadaczem wiedzy tajemnej na temat tego, czy nasza ziemia powinna być odrolniona?
Ważny Urząd.
Kto wysłał do nas pismo, że odrolnienie nas nie dotyczy?
Ważny Urząd.
To po jaką cholerę wysyłać do nas pismo wzywające do odrolnienia czegoś, co nie musi być odralniane? Jakimś Monthy Python'em to pachnie. Czy urzędnicy mają poczucie humoru?
Rozumiecie coś z tego?
Oprócz obowiązkowego kierownika budowy powinien być obowiązkowy terapeuta w zakresie budownictwa. Pomagał by inwestorowi, bez mrugnięcia okiem, przyjąć do wiadomości wszelkie absurdy.
Amen
To maszyna do pobierania próbek gruntu. Półtorej metra pod naszymi nogami rozpościera się park jurajski, przynajmniej tak twierdzi geolog.
poniedziałek, 2 grudnia 2013
Czarna urzędowa dziura i owoce jałowca
Jedyne co nam się udało to pogoda.
Niestety nie mieliśmy na nią żadnego wpływu. Rozgrywka urzędnik
– inwestor ciągle się toczy ale już wiadomo, że inwestor nie
odrobi strat. Pozwolenia jak nie było, tak nie ma, choć wszyscy w
Najważniejszym Urzędzie zapewniają, że wszystko jest na
najlepszej drodze.
Tylko do czego?
Utknęliśmy na odrolnieniu. Po drodze
zgubił się w przepastnych czeluściach szuflad jakiś mój podpis.
Miał być a nie ma. Ciekawe, że ten brak wypłynął po dwóch
tygodniach od złożenia wniosku. W momencie jego składania, po
kilkakrotnym wysłaniu nas po ksero n..tego dokumentu i
kilkunastokrotnym sprawdzeniu przez Upoważnionego Urzędnika każdego
papierka z osobna, wszystko było w jak najlepszym porządku. I kiedy
nasza czujność została uśpiona i pozwoliliśmy sobie na
umiarkowany optymizm, zabrakło mojego podpisu.
Nie wiem czy śmiać się, czy założyć zbroję i rozpocząć szturm.
Zaczął się grudzień. Chyba daruję
sobie wycinanie krzaków a zajmę się robieniem stroików
świątecznych. Zamiast wyznaczania drogi dla betoniarki wyznaczę
sobie plan prac przedświątecznych. Kopać i tak już w tym roku nie
będziemy, chyba, że skopiemy komuś cztery litery.
Pogoda jakby z nas kpiła. Wyobrażam
sobie jak stoi podparta pod boki i leniwie dłubie małym palcem
lewej nogi w igliwiu: ”I po co wam moja życzliwość? Nie
potrzeba klęsk żywiołowych i siarczystych mrozów. Wystarczy
polski urzędnik i wszystko będzie jak trzeba. Czyli pod górkę.
Urzędnik jest równie skuteczny jak tornado, potop i klęska suszy.
I jakże skuteczny w utrudnianiu. A ja czekam. Czekam na moment, kiedy
wszystkie biurokratyczne przeszkody już pokonacie. Wtedy do akcji
wkroczę ja.”
Po co więc zagryzać palce i pić
hektolitry melisy po kolejnej wymijającej odpowiedzi. Lepiej
nazbierać szyszek, zrobić wianek na stół lub nazbierać owoców
jałowca do pasztetu na święta.
Ciekawe kiedy będę miała do
powiedzenia coś bardziej budującego.
sobota, 16 listopada 2013
Urzędnik polski i jego zastosowanie
Mówiłam już, że projekt został
złożony? Mówiłam.
I co się dzieje w mrocznych
korytarzach powiatu? Pisma krążą. Bez uzupełnienia projektu
całość przedsięwzięcia się nie liczy. Przecież zawsze czegoś
brakuje. Czego tym razem? Odrolnienia.
Na dźwięk tego słowa zmartwiałam.
Zabrzmiało długoterminowo. Ile może potrwać odrolnienie? Tydzień?
Miesiąc? Rok? Sto lat?
Ale zaraz, zaraz, czy nasza działka
nie jest działką budowlaną? Czy działka budowlana wymaga
odrolnienia? Według przepisów i wymogów mojego powiatu absolutnie
tak. To czy działka jest budowlana czy rolna ma znaczenie
drugorzędne. Odralnia się wszystko. Ławkę w parku, budę psa,
trawnik przed domem. Może i jestem złośliwa ale czasami nawet mnie
brakuje cierpliwości.
Wiadomo przecież, że w naszym
przypadku to szopka. Uzupełnienie projektu jest zwykłą
formalnością. Niestety ta formalność kosztuje czas a w większości
wypadków również pieniądze. Czasami wyobrażam sobie świat bez
urzędników. Takie mrzonki i utopie. Wiele spraw byłoby o wiele
prostszymi.
Pani zajmująca się naszym
odrolnieniem ponarzekała na ogrom prac (!!!!!)(czy widzieliście
kiedyś nie przepracowanego urzędnika?) i optymistycznie wyznaczyła
termin przesłania decyzji: do miesiąca. Z dokumentów, które
dostarczyliśmy, a ona przejrzała, wszystko było widoczne jak trawa na
stadionie w meczu ligi mistrzów. Jasne jak słońce. Mimo to, żeby
formalności stało się zadość, urzędnikowi potrzeba miesiąca!
Chyba zaraz mnie szlag trafi. Teoretycznie decyzję mogłaby wydać w
naszej obecności. Ale kto to widział, żeby tak od razu, tak już.
Papiery muszą poleżeć, nabrać mocy. Wtedy są ważniejsze. Wtedy
urzędnik ma okazję zamanifestować swoją wyjątkową pozycję w
łańcuchu biurokracji. Ludzie, trzymajcie mnie, bo zaraz eksploduję.
Na jednym korytarzu mieszczą się
biuro odralniania i biuro wydające zezwolenia na budowę. Ciekawe
jak się porozumiewają? Czy pocztą? Czy ktoś oprócz korzystania z
przepisów korzysta też ze zdrowego rozsądku?
Popatrzcie do czego doprowadziło mnie
wezwanie o uzupełnienie.
By odzyskać równowagę psychiczną
pojechałam nacieszyć oko naszym majątkiem (nazwa może nieco
archaiczna ale absolutnie adekwatna). Cisza, spokój i słońce.
Zarówno trawa jak i drzewa nie przejmują się swoją odrolnioną
lub nie pozycją. Stoją i napawają mnie spokojem. Niech już w
końcu urzędnicy zarobią na swoje pensje, przełożą sterty
papierów z prawej na lewą i pozwolą nam budować. Mam wrażenie,
że bardziej nam przeszkadzają niż pomagają.
Moja niereformowalna naiwność
wyprowadziła mnie na manowce.
Czemu w większości kontaktów z
przedstawicielami dowolnego urzędu mam wrażenie, że przeszkadzam,
jestem intruzem, jestem lekceważona lub traktowana jak kombinator?
Czy przypadkiem urzędnik nie powinien być nam pomocny? I co go
upoważnia do traktowania petenta z góry?
Czekamy więc na kolejne pismo. Ma ono
do zrobienia jakieś 15 metrów. Taka jest odległość miedzy jednym
biurem a drugim.
wtorek, 5 listopada 2013
Od czegoś trzeba zacząć czyli rozbiórka
Aby coś zbudować, trzeba coś
zburzyć.
Budowanie zaczęliśmy od tego. Wiadomo
było od lat, że kiedyś trzeba będzie pozbyć się naszej
malowniczej ruiny.
Jak myślicie ile trwa zbudowanie domu?
Nawet biorąc pod uwagę, że dom jest mało skomplikowany, to pewnie
dłużej niż tydzień.
A ile trwa zburzenie domu? Jedno
mrugnięcie okiem.
Stoisz i patrzysz. Jest. Odwracasz
głowę na chwilę. Nie ma. A przynajmniej nie w kształcie, który
można by nazwać domem. Jest stos kamieni i tony drewna. Święty
obrazek na drzwiami i zarys komina. Tysiące słoików, miliony
butelek po lekarstwach, składnica złomu, kilkanaście połamanych
rowerowych kół, buty chyba pamiętające czasy Bieruta i łóżko
będące świadkiem niejednych narodzin.
Ten dom dawał ciepło i stanowił
miejsce na ziemi dla kilkunastu osób przez lata. Ktoś go wybudował
swoimi rękami dla rodziny. Może to zabrzmi pretensjonalnie, ale
skupił się w nim cały ludzki kosmos. Narodziny, śmierć, radości,
smutki, ...życie. Od lat stał opuszczony i z każdym rokiem coraz
bardziej pochylający się ku ziemi.
W ostatnim czasie był przytuliskiem
dla całego świata. Taki squat zwierzęcy. Nietoperze i sowy pod
dachem, kuna w kominie, szerszenie w belkach, wszędzie myszy.
Śmialiśmy się, że tylko niedźwiedzia w nim brakuje.
Stał zamknięty na cztery spusty i
tylko czasem, kiedy w ciszy siedzieliśmy po sąsiedzku na tarasie,
dźwięki zza zamkniętych drzwi dowodziły, że dom opuścili tylko
ludzie. Kiedy ich zabrakło wzięła go we władanie przyroda.
Dzisiaj zostało po nim tylko
wspomnienie, trzy furmanki drewna, dwie przyczepy złomu i całkiem solidne schody. I zdjęcia.
Krótko mówić pierwszy krok ku nowemu
został zrobiony.
Nie wiedzieć czemu trochę mi smutno.
Idzie zima i rzesze małych stworzeń pozbawiliśmy domu.
Coś mi mówi, że nasz stojący po
sąsiedzku domek stanie się zimowym przytuliskiem dla tych, którym
groziła bezdomność.
Czy burzenie to dobry początek
budowania?
czwartek, 31 października 2013
Spotkanie na szczycie i pewne różnice
Co to się ostatnio działo? Aha,
złożyliśmy nasz los w ręce urzędników. Teraz czekamy na ich
zdecydowanie. Kciuk w górę lub kciuk w dół.
W ostatnich dniach doszło do spotkania
na szczycie czyli: inwestor (pod tą napuszoną nazwą kryją się
MMŻ i ja), architekt, konstruktor i wykonawca. Spotkaniu towarzyszył
entuzjazm i optymizm. Jedną osobą o dość wstrzemięźliwym
ożywieniu byłam ja. Nie wiem czym był podyktowany tak radosny
stosunek do rozpoczęcia robót. Myślę, że prawie letnia aura
nieco uśpiła czujność fachowców. Kiedy konstruktor przy wtórze
architekta oznajmił, że budowa może ruszyć w listopadzie spadłam
z krzesła. A kiedy panowie zgodnie oświadczyli, że fundamenty mogą
zostać wylane jeszcze w tym roku zaczęłam podejrzewać, że
panowie korzystają z dopalaczy.
Pozwolenia na budowę nie ma. Danych
dotyczących ogrzania naszej pół szklanej stodoły również.
Droga ciągle jest w planach, krzaki
rosną jak rosły, listopad stoi na progu i tylko cud jakiś sprawił,
że nie spadły jeszcze oceany deszczu, a oni prognozują wylanie
fundamentów.
Chyba poczekam aż wytrzeźwieją.
„Ty się Kochanie nic nie martw”-
mówi uspokajającym tonem MMŻ. O matko i córko! Czy tylko ja się
mam takie sceptyczne podejście do tematu.
Rozmowa ugrzęzła na dachu. Czy będzie
z blachy czy może z kamienia. Z blachy lepiej pasuje do koncepcji,
ale za to deszcz będzie dudnił. Kamień na dachu i kamień na
elewacji to chyba nadmiar, ale za to deszcz będzie bezszelestny.
A podjazd zrobimy żwirowy.
Halo! Ludzie! My ciągle tkwimy na
desce kreślarskiej. Kogo obchodzi na tym etapie dach czy podjazd?
Może wylejmy te fundamenty, to będziemy mieli co na nich postawić.
Wróciliśmy do domu z mętlikiem w
głowie. To znaczy ja miałam mętlik a MMŻ gotowe plany. Faceci są
jednak inni.
Jako dodatek (ni z gruszki, ni z pietruszki) okoliczne widoki.
sobota, 19 października 2013
Kamień milowy czyli złożenie wniosku
Aż boję się to napisać. Tak! Złożyliśmy kompletny projekt do starostwa. Cegła z tego wyszła grubości prawie 10 centymetrów. Ale czego w niej nie było! Może po kolei:
1. wniosek o pozwolenie na budowę
2. projekt zagospodarowania działki
3. projekt architektoniczny-budowlany
4. załączniki
W tych czterech punktach mieszczą się informacje nie tylko na temat rozmiaru naszych łazienek ale również precyzyjne wytyczne dotyczące zagospodarowania wód opadowych czy zagrożenia z racji osunięcia się robotnika budowlanego do wykopu. Jeśli ktoś ciekawy szczegółów, to niech do mnie napisze.
Rzutem na taśmę dowiedzieliśmy się, że z racji "otuliny parku krajobrazowego" musimy zdać relację jak nasz projekt będzie się komponował z wyżej wymienioną. Nikt nie miał bladego pojęcia jak taka relacja ma wyglądać. Wymóg jest ale już rozwinięcia tematu brak. Urzędnik w sposób bardzo kompetentny rzucił: "jakoś to zróbcie".
Obfotografowaliśmy stan obecny, napisali, że będziemy kultywować tradycje a ptaszki i jaszczurki będą miały zawsze zielone światło. Teraz skręca mnie z ciekawości co na to dziwo powiedzą władze.
Brzmi to lekko, ale wierzcie mi, że cała dokumentacja robi wrażenie.
Ilość władz i organów zaangażowana do zrobienia tych kilkudziesięciu stron jest imponująca. Imponująca do tego stopnia, że musiałam się wybrać na dłuższy spacer, żeby powaga sytuacji do mnie dotarła.
A jak już do mnie dotarła, to z siłą tornado. Aż mnie zatkało ze strachu i wątpliwości. Co my robimy?! Czy to na pewno jest dobra decyzja!? Czy to jest na sto procent to, o czy marzymy?! Może to tylko moje widzimisię i unieszczęśliwię MMŻ wsią naszą podleśną?!
Tchórz ze mnie wypełzł śmierdzący. Nie będę ukrywać, że lekko mnie zemdliło. Znacie to uczucie, że robi się wokół was coraz ciaśniej i za chwilę nie będziecie mieli czym oddychać? To ciasnota mojego umysłu mnie zgniotła. Siadłam sobie pod brzozą na mokrej trawie i zaczęłam snuć ponure scenariusze. Nikt do nas nie zajrzy, bo daleko. My zdziczejemy bez miasta, bo daleko. Umrzemy tu i koty nas zjedzą, bo do miasta daleko. Śniegi nas zasypią i zjemy się nawzajem, bo miasto daleko.
I wtedy zadzwoniła komórka.
To jakbym wpadła do głębokiej studni i ktoś rzucił mi linę. MMŻ jak zwykle uratował mnie przed zostaniem w tej studni.
Potem rozejrzałam się wokół po żółtych brzozach, czerwonych dębach i brązowych modrzewiach i wszystko wróciło do normy.
Zawsze wiedziałam, gdzie jest moje miejsce na dom. Dziś zrobiliśmy kolejny ważny krok. Postanowiłam się tym cieszyć.
poniedziałek, 14 października 2013
Trudna kwestia zaufania i kolejne "ostatnie" szczegóły
Pozbyłam się teczki z dokumentami. Oddałam całą władzę w ręce architekta. Nie pozostaje mi nic innego jak mieć nadzieję i czekać na efekty.
Efekty głośne jak koparka, głębokie i mocne jak fundamenty.
Ostatnim wyczynem w ubiegłym tygodniu było zdobycie kilku map. Wydawałoby się nic trudnego. Wiesz czego chcesz, a mapa rzecz konkretna. Jak zwykle w takich wypadkach pozory bywają mylące.
Nauka z tej lekcji jest następująca.Zaufanie to towar deficytowy. Zanim zaufasz komuś w sprawach urzędowych, dobrze się zastanów i sprawdź wszystkie dane.
To, że ktoś pracuje w urzędzie nie oznacza, że ten ktoś wie co robi.
Wyszłam z urzędu uboższa o prawie 40 złotych i bogatsza o kilka map. Mapa glebowa była mi potrzebna jak psu buty.
No nic, to nie pierwszy błąd i założę się, że nie ostatni.
Nareszcie wszystkie (???) szczegóły zostały dograne. Miejsce śmietnika ustalone, szambo a jakże, również znalazło swoje miejsce. Po serii pogrążających pytań na temat punktu zbierania naszych... brudów, nasz guru dał sobie spokój. I przyznał, że szczegóły mogą poczekać.
Od jutra zaczyna się burzenie. Tak, tak. To nie pomyłka. Od czegoś przecież trzeba zacząć.
Aha, jedyne co się wizualnie zmieniło na naszym pod-lasiu, to kolory.
poniedziałek, 30 września 2013
Kilka słów o liczbach i kolor różowy
I słowo stało się ciałem.
Paliki wbite. Świecą się swoją różowością wśród zielonej jeszcze trawy. Tu jest kraniec wschodni a tam zachodni.
Jakoś mało imponująco to wygląda. Co prawda z jednego krańca na drugi idę jakieś dwie i pół minuty ale jak to przełożyć na podłogi?
Sprawy urzędowe nieco ruszyły z miejsca.
Po pierwsze jesteśmy bogatsi o projekt naszej sieci wodnej i ubożsi o 800 złotych, bo tyleż on kosztował.
Coś tam jeszcze od nas chcieli, ale na razie nie będę się wdawać w szczegóły.
W każdym razie warunki wodne mamy ustalone.
Po drugie zakład energetyczny, nie wdając się w żadne "dziś pytanie, dziś odpowiedź", wydał nam stosowny papierek. I nie chciał nic w zamian. Na razie. W perspektywie (dwuletniej) oczekuje wpłaty 4 tysięcy złotych. Termin dwóch lat dzisiaj wydaje mi się na szczęście odległy.
Czyli możemy sobie zapalić (teoretycznie) światło i ewentualnie umyć ręce.
Pozostała trzecia kwestia czyli pozwolenie na zjazd z drogi. Gminnej czy powiatowej?
W zależności od urzędnika droga była raz tym, raz tamtym. Moja ślepa kiszka (drogowa nie organiczna) ma jakieś 150 metrów długości. I nikt się do niej nie chce przyznać.
Męczyło mnie pytanie: dlaczego?
Po mojej szóstej wizycie w gminie, urzędnik w potoku słów, zdradził powód swojej niechęci do tejże kiszki. Trzy słowa: zima, śnieg, odśnieżanie.
I wszystko stało się jasne.
Zamieszają jacyś pod lasem, na samym końcu. Pies z kulawą nogą tam nie zagląda. Zamieszkają i zaraz zażyczą sobie przejezdnej drogi. A zimy w tej okolicy bywają syberyjskie. Nie dziwię się urzędnikom. Nawet im troszkę współczułam. Przez 2 sekundy. Potem względy egoistyczne wzięły górę. Przecież będę mieszkańcem, będę płacić podatki (będę?), chcę mieć drogę.
Teraz problemem zajmie się powiat. Ciekawe czy przyzna się do drogi?
Jesień zawitała pod nasz las w całej swojej jesiennej postaci. Mój ogródek dożył swoich dni i czeka na swoją drugą szansę. Będzie kiedyś kuchnią, jadalnią i salonem.
Jutro pierwszy dzień października. Zeszłotygodniowa wersja guru groziła oddaniem Najważniejszego Wniosku w tym tygodniu. Czyli zostały mu cztery dni.
wtorek, 24 września 2013
Powrót guru i paliki
Guru zareagował. Pojawił się w całej
swojej gurowej postaci i przywiózł mapy pokazujące zjazd z naszej
drogi. Dobre i to. Postraszył mnie wizytą geodety, który podobno w
sobotę przyjedzie wbijać paliki wyznaczające nasze M ileś. Nawet
stół w kuchni zostanie zaznaczony. Czyli z kartki papieru
przeszliśmy w teren. Znowu będę mogła przejść się z kuchni do
salonu. Hipotetycznie.
Finalizacja spraw papierkowych
przewidywana jest na październik. Doświadczenie mi podpowiada, żeby
się nie przywiązywać do tej daty. Pół roku w przód, czy pół roku
w tył nie robi specjalnej różnicy. Architektowi. Nam, owszem.
Zresztą, znając prawa rządzące
ludzkim losem, w październiku spadnie pierwszy śnieg i od listopada
nadpłynie mała epoka lodowcowa. Skują nas lody i śniegi i do prac
polowo ziemnych będzie można wrócić w następnym stuleciu. Brzmi
pesymistycznie? Cóż, jeśli opóźnienie zaczyna się liczyć nie w
miesiącach a w latach, to może to być powód do niepokoju.
Niedługo braknie mi pomysłów do zdjęć.
piątek, 20 września 2013
Kicz w perspektywie i zimny realizm
Czas płynie. Nasz Guru zniknął w
tajemniczych okolicznościach. Sprawy może jeszcze nie leżą, ale
stoją na dość słabych nogach.
Nic się nie dzieje. Rzymianie mawiali
„nulla nuova, buona nuova”. Mam wątpliwości.
Chyba przestanę kupować czasopisma
wnętrzarskie. Na razie nie mam co urządzać.
Powrót do miasta przybliża się coraz
większymi krokami. Jedyna nadzieja w pogodzie. Jeśli w październiku
nie skują nas mrozy, to może jakieś prace ziemne się zaczną.
Póki co robię dobrą minę do złej gry.
Czy to zawsze tak wygląda? W swoich
naiwnych planach już widziałam naszą wiejską wigilię w przyszłym
roku. Kiczowaty śnieg sypiący się na sosny. Pierwsza gwiazdka i
ogień w kominku. Wierne psy u naszego boku i szczęśliwe potomstwo
zjeżdżające z różnych stron świata. Zapach karpia, jedliny i my
objęci, szczęśliwi. Kanał „Romantica” w całej swojej krasie.
Dzisiaj widzę jak blednie moja
wigilijna wizja. Napisałam do naszego Guru sarkastycznego maila. Czy
podejmie wyzwanie? Czy mój sarkazm będzie czytelny?
W ramach zajęć terapeutycznych robię zdjęcia.
środa, 18 września 2013
Chuck Norris i mapy
Wniosek numer jeden oddany. Odbyło się
bez bólu, utarczek słownych i donoszenia dokumentów. Tauron
pokazał ludzką twarz, okazując zdziwienie tylko w jednym momencie.
Wyjaśnienie tajemniczej liczby oznaczającej pobór mocy nie wpadło
mi do głowy. Liczbę zasugerował architekt i ani mi było w głowie
dyskutować na ten temat. Sądząc po pytającej minie pani z
Taurona, liczba ta jest bardziej odpowiednia małej fabryczce niż
domkowi pod lasem. Na razie nie drążymy tematu.
Z wodą sprawa okazała się
długofalowa. Warunki dostałam od ręki. Jak obiecano, tak zrobiono.
Cóż kiedy okazało się, że to dopiero początek. Teraz muszę
zdobyć projekt mojej sieci wodnej. Czyli gdzie podłączenie, jak
długie, na jakiej głębokości. Pojawiły się tajemnicze nazwy w
postaci studzienek, przepustowości, …. Jak nietrudno się domyślić
projekt może zrobić tylko wysoko specjalizowany fachowiec.
Przypadkiem, na biurku, w gminie poniewierała się odpowiednia
wizytówka. Skorzystałam z niej i cała nadzieja teraz w owocnej
współpracy naszego Guru z wodociągami. Termin pesymistyczny na
gotowy projekt to koniec miesiąca, optymistyczny to dwa tygodnie.
Trzymajcie kciuki.
Następny punkt programu to wniosek o
wytyczenie zjazdu z drogi państwowej na naszą działkę. Tu sprawa
okazała się trudniejsza. Urzędnik ma zawsze rację. Nawet jak jej
nie ma.
Już wspominałam, że za pierwszym
razem facet od dróg wymigał się z szybkością błyskawicy. Moje
drugie podejście było podparte stosowną mapą. Miałam pecha.
Fachowca od dróg nie było. Urlop.
Za to urzędniczka próbowała nam
udowodnić, że to co mamy na mapie, to możemy sobie ewentualnie
wkleić do pamiętnika. Ona wie lepiej. Mało tego, ona zna wszystkie
mapy na pamięć. Zaniemówiłam. Czy Chuck Norris o tym wie?
Na dowód swojej wszechwiedzy wyjęła
z szafy mapę, dźgnęła palcem wskazaną drogę….i okazało się,
że to ja mam rację. Moja droga nie jest powiatowa, a jak
najbardziej gminna. Kamień z serca. Teraz niech gmina bierze się do
roboty. Oczywiście po urlopie.
poniedziałek, 16 września 2013
Wnioski biorą początek i ucieczka urzędnika
Skończył się romantyzm, zaczął się
realizm. Póki zastanawialiśmy się gdzie będzie kuchnia lub jaki
zobaczymy widok z okien sypialni było romantycznie. Nawet niezbyt
tajemnicze zniknięcie koparki można było rozpatrywać w
kategoriach „przygoda”.
Teraz na scenę wkroczyła
rzeczywistość. Lista dokumentów, które dają początek naszej
chatce zaczyna się od mapek. Wyjazd do odpowiedniego organu stał
się koniecznością.
Lepsza jestem w romantyzmie niż
realizmie.
Na razie konieczność zawiodła mnie
do Gminy. Ilość zezwoleń i wniosków na razie nie jest imponująca
ale to nie znaczy, że schody się nie rozpoczęły. Pierwszy odcinek
ma tytuł : Zezwolenie na zjazd z drogi publicznej.
Nasz kawałek
podłogi leży z dala od dróg, które wyglądałyby na publiczne.
Nie dajcie się jednak zwieść pozorom. To, że nawierzchnią jest
urocza trawa, na środku rosną krzewy bzu a w samym centrum pyszni
się ponad stuletnia lipa, nie znaczy, że droga nie jest publiczna.
Jest jak najbardziej własnością gminy. I jeśli chcesz z tej
drogi zjechać do siebie musisz wypełnić stosowny wniosek, dołączyć
mapkę i dowód na to, że w ogóle możesz marzyć o zjedzie czyli
jakiś akt własności. Niestety administrację mamy rozbudowaną.
Płacić jej trzeba, więc stosowny wniosek musi być również
okupiony stosowną opłatą. Tym razem 82 zł.
Człowiek, który jest w mojej gminie
odpowiedzialny za tego typu papierki pozbył się mnie z szybkością
światła. Stwierdził, że moja droga jest powiatowa a nie gminna, a
to zupełnie inna para butów. Pokiwałam głową, podziękowałam za
informację i nagle mnie olśniło.
Jaka powiatowa?! Całość ulicy jak
najbardziej należy do powiatu, ale zapomniany przez urzędy, Boga i
ludzi kawałek polnej ścieżki jest jak najbardziej gminny.
Popędziłam do urzędnika, żeby sprawę wyprostować, ale ten
zniknął z urzędu. Niezbyt ufam swojej pamięci, więc sprawdzenie
faktu powiatowości lub gminności mojej drogi odbyło się dopiero
po powrocie do domu. Miałam rację. Marna satysfakcja skoro do
urzędu daleko. Czyli czeka mnie kolejna wizyta w jednej sprawie.
Punkt drugi to wniosek o warunki wodne.
Tu sprawa była prostsza. Tu okazało się ile może sprawić
życzliwy urzędnik. Początek nie zapowiadał się obiecująco, bo
kierownika nie było. Miejsce eksponowane zajmował jakiś młody
człowiek, który na mój widok wyraźnie się przestraszył.
Potem było tylko lepiej. Młody
człowiek poprosił o numer mojego telefonu i obiecał zadzwonić.
Kiedy faktycznie zadzwonił nie wierzyłam własnym uszom. Przez
telefon dowiedziałam się, że potrzebuję na razie wniosku o
zapotrzebowaniu na wodę na czas budowy. Do tego powinnam mieć mapkę
i jakiś dokument własności. Obiecano mi, że sprawa zostanie
załatwiona od ręki. Co więcej, kierownik zostawił swój numer
telefonu w razie jakichkolwiek wątpliwości. Czyli można i tak.
W kolejce czeka mnie wycieczka do
zakładu energetycznego. W jakim celu? A jakim by innym jeśli nie
z wnioskiem. Tym razem o przyłączenie linii. Znów jest potrzebna
mapka, akt własności i tajemniczo skonstruowany wniosek. Dobrze, że
architekt wie o co w tych symbolach chodzi.
jesień wkroczyła na salony
niedziela, 15 września 2013
Element kryminalny czyli gdzie jest koparka?
Nie jest dobrze. Ukradli nam koparkę.
Może to brzmi niedorzecznie, ale fakt jest faktem. Koparka była, a
teraz jej nie ma. Jakim cudem można niezauważenie ukraść coś co
waży 6 ton? Najbardziej niedorzeczne jest to, że przestępstwo
miało miejsce w biały dzień, na oczach świadków. Tzw. kradzież
na bezczelnego. Facet przyjechał, załadował sprzęt na tira i
odjechał w siną dal.
Powiedziałabym, że teraz niech się
policja martwi, gdyby nie to, że nieszczęsna koparka przygotowywała
się do wykopania naszych fundamentów.
Pora kupić sobie łopatkę i ruszyć w
pole, bo trochę czasu kopanie dziury mi zajmie. Jest też nadzieja,
że, nasze niezawodne organa ścigania dorwą złodzieja zanim ten
spienięży sprzęt lub odda na złom.
Na razie oniemieliśmy ze zdziwienia.
Czego to ludzie nie kradną?
poniedziałek, 9 września 2013
Plusy dodatnie i plusy ujemne
Co teraz? Szczegółowy projekt. Gdzie ma być płot, a gdzie
miejsce na śmietnik. Kosztorys. Mapki. Podania o pozwolenie. Do końca września
teczka dla starostwa powinna pękać w szwach. A na miejscu gdzie dziś czerwienią
się pomidory powinna zostać wbita pierwsza łopata.
Jesteśmy spóźnieni 6 miesięcy. Z właściwym sobie optymizmem
zakładaliśmy, że w kwietniu zaczniemy wznosić naszą budowlę. Jest wrzesień a my
ciągle tkwimy na desce kreślarskiej.
Cóż, w międzyczasie byliśmy właścicielami okrętu,
próbowaliśmy zbudować dwuspadowy dach płaski i ograniczyliśmy znacznie naszą
przyszłą przestrzeń życiową. W zamian za to, mimo kasandrycznych przepowiedni,
zebrałam truskawki, cieszą oko pomidory i ogórki a ptaki zdążyły wychować
potomstwo.
Czyli są plusy dodatnie i plusy ujemne. Jak to w życiu.
Ciemną stroną jest jesienna perspektywa powrotu do miasta.
Tak się do tej mojej wsi przyzwyczaiłam, że mieszkanie w mieście odwiedzam już
tylko pod przymusem.
Ale może do pierwszych mrozów ktoś będzie wylewał fundamenty
a inny ktoś będzie potrzebny, żeby parzyć herbatę. I tym drugim ktosiem będę
ja.
takie obrazki witają nas o świcie
sobota, 7 września 2013
Klamka i zachód słońca
Klamka zapadła. Przyjmujemy projekt stodoły jako ostateczny.
Powoli zaczynam zapełniać pierwszą teczkę z dokumentami.
Chodzę po wyimaginowanym domu i zaglądam przez okna kuchni.
Słońce zachodzi i widzę wśród traw płową głowę. Sarna. Przychodzi codziennie.
Mam nadzieję, że kiedy skończy się plac budowy i wróci spokój, ona wróci
również.
czwartek, 5 września 2013
Kamień i szkło
Dostaliśmy wizualizacje wnętrz. Najpierw długo milczeliśmy.
Chyba każde z nas szybko obliczało ile kamieniołomów jest w okolicy. Kamień
zasugerowany przez naszego Guru jest wszechobecny. Wyłożono nim elewacje domu i
garażu. Z niego zrobiona jest ściana między kuchnią i salonem. Kominek? A jakże
w kamieniu.
Rzucam jeszcze raz okiem na projekt i muszę sprecyzować.
Oprócz kamienia jest jeszcze szkło.
Jezu! Ile tego trzeba będzie nawieźć!
Pomilczymy jeszcze przez czas jakiś, żeby emocje opadły.
Zamiast konkretów pokażę wam możliwości kamienne mojej okolicy.
Pozdrawiam
piątek, 30 sierpnia 2013
Do czego służy stodoła?
Doczekaliśmy się kolejnych pomysłów. Bryła spodobała nam się
od razu. Ale diabeł tkwi w szczegółach. Dom ewoluował z szerokich przestworów
oceanu do rozległych wiejskich przestrzeni. Zamiast okrętu, stodoła. Taka
jakich dziesiątki tkwią jeszcze w okolicy. Tkwią jak relikty minionych epok, bo
nikt już nie uprawia zboża a siano można zobaczyć tylko w sklepach zoologicznych.
Zawsze byłam ciekawa co ludziska dzisiaj trzymają w swoich
stodołach. Wystarczyło zajrzeć sąsiadom na podwórko i tajemnica się wyjaśniła.
Podwórko pierwsze: warsztat stolarski. Produkcja koszmarnych huśtawek i stołów
z drzewa obdartego ze skóry. Skóra mi cierpnie na widok takiego barbarzyństwa.
Ale stodoła wykorzystana.
Podwórko drugie: agroturystyka jak się patrzy. Tu coś
doklejono, tam wycięto okna i już można udawać, że wróciliśmy pod strzechy. A
mieszczuchy aż piszczą z zachwytu.
Podwórko trzecie: Kaczki muszą gdzieś mieszkać. Co prawda,
to prawda. Metraż im się dostał całkiem przyzwoity.
Na kolejnym podwórku stodoła dożywała swoich ostatnich dni.
Jeszcze tylko posłuży jako opał do pieca i już będzie można na jej miejscu
postawić zgrabny garaż. Zamiast krowy - opel lub volkswagen.
Warto było wybrać taki projekt choćby tylko po to, żeby
zobaczyć minę znajomego, w którego stodole mieszkają wszystkie sprzęty
gospodarcze. Od traktora począwszy a na pile taśmowej skończywszy.
„Ludzie to jednak dziwni są”. – miał wypisane na twarzy. Jak
można mieszkać w stodole? Przecież każdy wie, że dom musi mieć ganek, ze cztery
dachy, pięć balkonów i kolumny. Nic tak dobrze nie robi budynkowi jak kolumny.
Bez nich dom się nie liczy.
A u nas jeden dach, solidna bryła, zero kolumn, no i o
zgrozo… nie ma okien! No bo czy oknem można nazwać przeszklenie od sufitu po
trawnik? Zdecydowanie nie można.
Tradycja ma się dobrze. Wydziwiania to dobre w Warszawie,
Milanówku czy Podkowie Leśnej ale tu, na naszej południowej prowincji? Dworki
są w cenie a nie stodoły. Stodoła to powód do wstydu.
To okoliczne stodoły.
Teraz trzeba mieć nadzieję, że nasz punkt widzenia podzieli również
starostwo. Dach dwuspadowy jest? Jest.
A to było największą przeszkodą, żeby zwodować nasz okręt.
niedziela, 25 sierpnia 2013
Okręt i malownicza ruina
Wszyscy patrzyli na nas z niedowierzaniem.
- Jak to sprzedaliście dom? A gdzie będziecie mieszkać?
- W nowym domu, który zbudujemy.
- Aha, to już budujecie? - Oddychali z ulgą
- Skąd, przecież dopiero co sprzedaliśmy dom. Po mielibyśmy
budować wcześniej.
- No, dobrze, to gdzie będziecie mieszkać?
Hm…wiedzieliśmy gdzie. Na wsi. Już od dawna takie myśli
chodziły nam po głowie. Tym bardziej, że swoje miejsce na ziemi już
znaleźliśmy. Tylko nie wiedzieliśmy kiedy.
Każdego roku coraz więcej czasu spędzaliśmy poza miastem. Na
początku jeździliśmy na wieś zaraz po pracy, w piątek. Wracaliśmy do miasta w
niedzielę wieczorem jak na kacu. I odliczaliśmy dni do kolejnego piątku. Potem
zaczęliśmy dodawać poniedziałek.
W końcu kiedy warunki pozwoliły porzuciłam miasto wiosną,
żeby wracać kiedy istniała obawa, że od jutra zapanuje epoka lodowcowa. I znów
od jesieni liczyliśmy dni do wiosny.
Z każdym rokiem coraz mniej komfortowo czuliśmy się w mieście
a coraz bardziej u siebie pod lasem.
Jakieś pytania?
Koniec końców dom został sprzedany a my rzuciliśmy się w
świat projektów domów.
I tak minął rok. Po gorączce pakowania i przewożenia
kartonów na wieś nastąpił moment rozterki. To gdzie my w końcu mieszkamy? Ja
zameldowana gdzie indziej, MMŻ gdzie indziej. Dzieci mieszkające jeszcze w
innym miejscu, by nie powiedzieć kraju. Szczoteczki do zębów mam dwie. Zimę
spędzamy w mieście , lato na wsi. I tylko tu tak naprawdę jestem u siebie. Choć
dom na razie jest tylko na papierze.
W czasie tego minionego roku architekt wymyślił nam dom jak
okręt. Zachłysnęliśmy się nim. Pierwszym zimnym prysznicem był wydział
architektury w starostwie.
- Jaki okręt? Gdzie ten okręt ma dach?
- Jak to gdzie? Na górze!
- Nie widać. Dach ma być dwuspadowy!
- Zaraz, zaraz, dwuspadowa to może być dżonka na Jangcy a
nie nasz okręt.
I stanęliśmy w martwym punkcie. Po miesiącach kombinowania
jak dokleić dach do czegoś co powinno być płaskie, wróciliśmy do punktu
wyjścia.
Zamiast kopać wiosną fundamenty my kopaliśmy się z
urzędnikami. Aż pewnego ranka postanowiłam przejść się po „moim” wyimaginowanym
domu w plenerze. I padłam z wrażenia. Liczby nigdy nie robiły na mnie wrażenia.
500 czy 5000 wygląda podobnie. A już przełożyć liczby na powierzchnie wydawało
mi się totalną abstrakcją.
Zrobiłam sobie spacer z mojej „kuchni” do „garażu”. Szłam,
szłam i szłam. I wyobrażałam sobie jak latam po tym boisku ze ścierą.
Niedoczekanie. Nie planowaliśmy przytuliska, tuzin potomstwa też nam już nie
groził. Po co mi te hektary podłóg?
Okręt wylądował na mieliźnie i raczej już tam dokona żywota.
My ruszyliśmy na poszukiwanie nowych projektów. Na
nieszczęście nasz architektoniczny guru znalazł się na rozwojowym etapie
swojego życia. Powiększyła mu się rodzina.
O dziwo ta komplikacja przyspieszyła bieg wydarzeń.
Nowy projekt naszego domu powstał błyskawicznie i był
rewelacyjny. MMŻ był gotów zacząć budowę od jutra. Czekamy teraz na
wizualizacje.
Zanim podzielę się ze światem naszymi nowymi planami, musi wystarczyć to, co mam na wyciągnięcie ręki czyli malowniczą ruinę.
piątek, 23 sierpnia 2013
Początek
To nie będzie rasowy
dziennik budowy. Nie mam ani serca ani wiedzy, żeby komuś doradzać przy tak
odpowiedzialnym projekcie jak budowa domu.
Ten pamiętnik będzie raczej luźnym zapisem tego, co z naszą
budową będzie związane.
Na razie nic jeszcze nie budujemy. Miejsce, które wybraliśmy
pod nasz dom, ciągle jeszcze jest cichym, zielonym odludziem, gdzie ptaki
zakładają gniazda a sarny przychodzą wieczorami do sadu.
W naiwności swojej sądziliśmy, że decyzja równa się
realizacji.
Nie miało być w tym roku ogródka, bo będziemy budować dom. Miałam
się nie doczekać pomidorów, bo będziemy budować dom. Już żałowałam swojej winorośli, bo będziemy
budować dom.
Lato weszło w ostatnią fazę a moje pomidory mają się dobrze.
Winorośl owocuje jak szalona. Tylko ogródek wygląda jak opuszczony. Widać, że
nikt w nim nie przykładał się do pracy.
Budowa domu odbywa się na razie w urzędach i na kartkach.
Podobno lepiej popełniać błędy na papierze niż po wylaniu fundamentów. Kluczymy
więc między projektami, wnioskami i marzeniami.
Czy będę pisać o rodzajach pustaków? Na razie nawet za
bardzo nie wiem co to są pustaki. Ale jeśli tylko taka pozycja pojawi się na
mojej liście, to na pewno o niej opowiem.
Już mój słownik wzbogacił się o słowa wcześniej mi nieznane,
jak pompa ciepła czy rekuperatur (wiem, wiem, mnie też się kojarzy z drobiem).
Podejrzewam, że z biegiem czasu będę mogła służyć wiedzą fachową z wielu
dziedzin.
Na razie raczej entuzjastycznie podchodzę do naszej
przyszłości. Do zimy daleko. Wszystko może się wydarzyć zanim drogę do naszego
Domu na końcu zasypią śniegi.
Tak wygląda miejsce pod nasz Dom na końcu
Subskrybuj:
Posty (Atom)